PDSK#004 Freelance czy etat? Gdzie jest praca dla korektora? (podcast)

Freelance czy etat? Gdzie jest praca dla korektora?

Jak wyobrażasz sobie pracę korektora? Kiedy rozpoczynałam studia na kierunku edytorstwo i komunikacja medialna, freelance to była dla mnie czarna magia, miałam więc przed oczami tylko jedną drogę: do wydawnictwa. Szybko się okazało, że zdobycie etatu w wydawnictwie wcale nie jest takie proste dla osób, które chcą się parać zawodem korektora. Nawet w tak pełnym literatury mieście jak Kraków.

A jednak są osoby, którym się to udało. O wrażenia z pracy na etacie i na tak zwanym freelansie zapytałam Sylwię Chojecką, redaktorkę i korektorkę, która od dziesięciu lat pracuje ze słowami. Wspólnie z mężem Tomkiem prowadzi firmę wydawniczą Od słowa do słowa, choć zaczynała od pracy na etacie w jednym z krakowskich wydawnictw. Jak sama mówi, uwielbia proces wydawniczy i wszystko, co się z nim wiąże. Dlaczego porzuciła etat dla – wydawałoby się – mniej przewidywalnej pracy na swoim? I czy miało to jakikolwiek związek z jej wspaniałą trójcą: Marcelem, Kornelem i Polą? Posłuchajcie, jak Sylwia opowiada o swojej największej pasji, jaką jest opiekowanie się tekstami.

Subskrybuj: Spotify | Apple Podcasts | Google Podcasts | YouTube | Inne

Gość: Sylwia Chojecka

Montaż: Kamil Dudziński

Transkrypcja: Dorota Siwek

Plan odcinka:

  1. Jak dostać pracę w wydawnictwie?
  2. Czy korektor musi mieć studia edytorskie?
  3. Korekta książek dla dzieci
  4. Specjalizacja w zawodzie korektora
  5. Etat czy freelance?
  6. Praca zawodowa a bycie mamą
  7. Praca na etacie i na swoim – podobieństwa i różnice
  8. Jak szukać zleceń?
  9. Korektor w mediach społecznościowych
  10. Ile zarabia korektor?
  11. Polecane: serial, książka, podcast

Źródła przywoływane w odcinku:

Transkrypcja podcastu #004 Freelance czy etat? Gdzie jest praca dla korektora?

Ewa Popielarz: Cześć, Sylwio.

Sylwia Chojecka: Cześć, Ewo.

EP: Powiedz: lubisz, jak się do Ciebie zwraca w wołaczu?

SCH: Dobre pytanie. Pewnie powinnam odpowiedzieć, że tak.

EP: Z racji zawodu…

SCH: Dokładnie. Szczerze mówiąc, nie lubię. Wydaje mi się to zawsze takie oficjalne i za poważne. Jeśli można, to proszę normalnie.

EP: Cześć, Sylwia. Próbuję tak zaczynać wszystkie odcinki z gośćmi i na razie jeszcze mi się nie udało zacząć od wołacza, tak żeby gość go zaakceptował, więc musimy zaczynać jeszcze raz od mianownika. Może kiedyś się znajdzie ktoś, kto lubi wołacze. Musiałabym zrobić chyba wywiad z moim mężem, bo on jest jedyną osobą, która lubi wołacze, spośród mi znanych.

Jak dostać pracę w wydawnictwie?

Przechodzimy do części merytorycznej. Zaprosiłam Cię, bo chciałabym z Tobą porozmawiać o pracy korektora w dwóch wymiarach: na etacie i na tak zwanym freelansie, czyli na swoim, w ramach własnej działalności, bo ty oba te sposoby pracy masz za sobą, a nawet w trakcie. Zacznijmy od samego początku, to znaczy od czasu studiów. Ciekawostka – studia zaczęłyśmy i skończyliśmy w tym samym momencie i to nawet na tym samym piętrze, bo studiowałyśmy razem na tej samej krakowskiej uczelni. To były pięcioletnie studia na kierunku edytorstwo i komunikacja medialna. Skończyłaś je, miałaś w kieszeni potwierdzenie tego, że jesteś korektorem, no i co? I co dalej?

SCH: I uciekłam pracować do banku.

EP: Do banku… Jak większość osób z naszego rocznika. Może nie do banku, ale niekoniecznie do korekty i redakcji. Dużo w tym banku spędziłaś czasu?

SCH: Niecały rok z tego, co pamiętam, ale to była moja próba oszukania przeznaczenia. Już druga zresztą w życiu, bo pierwszy raz mi się to zdarzyło w momencie, w którym wybierałam liceum. Byłam zawsze bardzo „polonistyczna”, ale nigdy nie myślałam, żeby z tego zrobić sposób na życie. Język polski przychodził mi bardzo łatwo. Nie traktowałam go poważnie. A jeszcze muszę powiedzieć, że pochodzę z rodziny z tradycjami nauczycielskim i miałam w głowie, że nie chcę być nauczycielem. Język polski kojarzył mi się tylko z byciem nauczycielem, więc robiłam wszystko, żeby nie wylądować na polonistyce, naprawdę. W liceum poszłam na profil biologiczno-chemiczny (to też ciekawe). Przez całe trzy lata liceum planowałam zdawać na medycynę. Przed samą maturą się rozmyśliłam i nawet nie spróbowałam, chociaż maturę zdawałam z przedmiotów wybranych, bo my byliśmy pierwszym rocznikiem…

EP: Prawda, pierwszym rocznikiem [po reformie]. Ja z kolei jestem po mat-fizie. Takie z nas korektorki. (śmiech)

SCH: No właśnie! Ja pozdawałam co prawda te wszystkie biologie, chemie i fizyki. Nie wiem, czy powinnam się przyznawać, ale do polskiego niewiele się przygotowywałam i zdałam go super, bo mi to przychodziło łatwo. I gdzieś właśnie w momencie matur stwierdziłam, że to nie jest dobry pomysł – nie będę studiować medycyny. I postanowiłam zdawać na polonistykę.

EP: I znalazłaś nie nauczycielstwo, tylko edytorstwo.

SCH: Tak. Uznałam, że to jest fajne rozwiązanie, bo nie będę nauczycielką. Myślę sobie: edytorstwo, książki? Może to jest jakaś droga, jakiś pomysł. Udało mi się dostać na uczelnię krakowską. Pięć lat sobie przestudiowałam. Spotykałyśmy się na korytarzu i chyba nawet w jednej grupie czasami, bo pamiętam, że miałam jakieś zajęcia z Wami.

EP: Tak. Niektóre były łączone. Miałyśmy dwie grupy. U Was chyba był jakiś chłopak przez chwilę, u nas nie było ani jednego. 

SCH: Tak, to się pamięta. (śmiech) Jak już powiedziałaś, pięć lat szybko minęło. Po magisterce stwierdziłam, że no nie wiem… Panowało przekonanie, że będzie trudno znaleźć pracę w tym zawodzie. Pomyślałam sobie wtedy, że okej, spróbujmy inaczej. To jest ten moment, kiedy jeszcze nie mam zobowiązań, nie związałam się z żadnym miejscem na stałe, no to spróbujemy znaleźć pracę gdzie indziej. Właśnie wtedy był ten bank. Potrwało to rok i nie była to praca dla mnie. System korporacyjny to nie była dobra droga dla osoby z moim charakterem. No w ogóle dziedzina – ja byłam humanistką. Dodatkowo duża odpowiedzialność w banku – to też mnie przerażało mocno. Wtedy właśnie zadzwonił telefon z wydawnictwa, w którym miałam praktyki w czasie studiów.

EP: U nas na studiach nie było obowiązkowych praktyk, czyli sama sobie to zorganizowałaś?

SCH: Coś trzeba było chyba na piątym roku zaliczyć, z tego, co sobie przypominam. Jakieś dwa tygodnie.

EP: Na edytorstwie chyba nie, ale może ja już mam luki w pamięci.

SCH: W każdym razie dobrze się złożyło, że na tych praktykach się znalazłam. Spędziłam dwa tygodnie w tym wydawnictwie. 

EP: Zaczekaj, bo to jest ciekawa historia. Byłaś tam dwa tygodnie na praktykach, a oni po roku do Ciebie zadzwonili z pytaniem, czy chciałabyś z nimi pracować?

SCH: Tak. Miałam fart, to prawda, ale też chyba musiałam się dać poznać od dobrej strony, tak myślę.

EP: Musiałaś być po prostu bardzo dobra!

SCH: Ja mam problem z mówieniem o sobie…

EP: To ja będę mówić 🙂 Byłaś bardzo dobra i zadzwonili do Ciebie po roku i zaproponowali Ci etat, tak?

SCH: Zaczęło się od umowy na próbę, chyba na trzy miesiące, a później już był normalny etat. Pamiętam, że mówiłam do mojego wtedy jeszcze nie męża, jak wracałam z praktyk, że ja nie wiem, ale oni mnie chyba wyrzucą stamtąd, bo robiłam takie rewolucyjne rzeczy. Jeszcze wtedy nie miałem warsztatu edytorskiego, ale miałam zawsze coś takiego… to się chyba nazywa intuicja językowa. Uznałam, że na tym będę bazować.  Na naturalnych zdolnościach. Pamiętam, że dostałam jakieś teksty, chyba już po redakcji, do korekty. One nie były za dobrze zrobione i prostu zaczęłam je zmieniać tak, że to się w ogóle nie nadawało na ten etap – w sensie: po składzie ja po prostu wykreślam całe zdania i pisałam je na nowo. Pomyślałam sobie, że ktoś się może na mnie mocno zezłościć za takie zmiany na tym etapie, ale to chyba właśnie spowodowało, że oni uznali, że jestem na tyle zdecydowana, że zadzwonią. No i zadzwonili. Tak się jakoś poskładało, że praca w banku się kończyła, no i z wielką radością wróciłam do zawodu.

EP: To jest rzeczywiście bardzo niespotykana sytuacja, bo zwykle jest tak, że początkujący korektorzy boją się wprowadzać poprawki, bo uczy się nas, żeby nie zmieniać dobrego na lepsze, a już szczególnie jeżeli mamy książkę po składzie w PDF-ie – mamy zakodowane w głowie, żeby poprawić kilka literówek i przecinki, a jak zdanie jest w miarę dobre, to go nie ruszamy. Może rzeczywiście to zaważyło na tym, że stwierdzili, że taka osoba jest im potrzebna.

Czy korektor musi mieć studia edytorskie?

EP: Powiedz, jak byś to oceniła – nie wiem, czy dostałaś taką informację zwrotną z wydawnictwa, czy możesz to jakoś ocenić samodzielnie – jakie znaczenie miał dyplom z edytorstwa w całym tym procesie rekrutacji?

SCH: Wtedy wydaje mi się, że miał. Z tego względu, że gdyby nie edytorstwo, to ja bym się tam w ogóle nie znalazła.

EP: No tak, bo praktyki.

SCH: Tak. Akurat ten wydawca zwracał na to uwagę i zwykle praktykanci, którzy przychodzili, byli właśnie z edytorstwa. Później też, po latach, jeżeli kogoś szukał do redakcji, to zawsze miało znaczenie. Wiem, że nie wszędzie dyplom ma znaczenie. Akurat w moim przypadku miał. Uprzedzając fakty, bo być może będziesz też o to pytać – teraz już, jak pracuję sama dla siebie, zdarzyło mi się, że byłam pytana o to, czy skończyłam polonistykę lub edytorstwo. Zdarzyły mi się takie pytania.

EP: Ja już, powiem szczerze, nie przypominam sobie, kiedy byłam ostatnio o to pytana. Bardziej jestem pytana o to, czy znam tematykę tekstu, który będę poprawiać, na przykład kulinaria – czy się znam na kulinariach. Bardziej w tym kierunku to idzie. Myślę, że to też wynika z tego, że czasy się zmieniły. Rzeczywiście jak myśmy kończyły studia – żeby nie wypominać wieku, to było już parę lat temu – to nie było jeszcze tak rozwiniętych mediów społecznościowych. Nie wydawało się e-booków. Blogi aż tak nie funkcjonowały. To były takie pamiętniki internetowe, a nie blogi profesjonalne. Korektorzy, jak mieli dostać pracę, to była to praca w wydawnictwie, a wydawnictwa były profesjonalne i podchodziły do sprawy profesjonalnie, więc brały wykształconych edytorów do pracy.

Korekta książek dla dzieci

EP: Powiedz, jakie były Twoje obowiązki na etacie w wydawnictwie? Pracowałaś na jakich stanowiskach? Redaktor prowadząca, redaktor naczelna? Możesz powiedzieć, czym to się różni? Czy rzeczywiście poprawiłaś teksty? Bo wiem, że czasem redaktor prowadzący w  wydawnictwie w ogóle nie ma kontaktu z żywym tekstem, z poprawianiem tekstu. Jak to było u Ciebie?

SCH: Nie wiem, czy powiedziałyśmy, że akurat ja pracowałam w wydawnictwie dziecięcym, które wydawało książki dla dzieci. To są takie książki, które mają z reguły dość krótkie teksty. Akurat tam, gdzie pracowałam, redaktor prowadzący zawsze wykonywał redakcję swojego tekstu, którym się opiekował, więc ja cały czas z redakcją miałam do czynienia. Jeśli chodzi o korekty, to pracowaliśmy w takim systemie, że się wymienialiśmy, czyli na przykład ja prowadziłam jakiś projekt, robiłam redakcję, ale na przykład wykonywałam korektę projektu innej koleżanki redaktorki. I w ten sposób to funkcjonowało. Nie wiem, jak jest teraz, ale wydawnictwa dziecięce raczej niewiele tekstów zlecają na zewnątrz, z tego względu, że są to po prostu krótkie tekściki i więcej jest zachodu z całą logistyką; szybciej można to poprawić na miejscu.

My tam pracowaliśmy na tekstach, a redaktor prowadzący miał jeszcze takie zadania do wykonania, jak poprowadzenie całego procesu wydawniczego, czyli dobranie ilustratora, a jeszcze wcześniej w ogóle często bywało tak, że trzeba było przedstawić swój pomysł na dany tekst. Mieliśmy propozycję wydawniczą i siadaliśmy, rozmawialiśmy, jak można to wydać, dla kogo to będzie książka, w dzieci jakim wieku, jaki ilustrator byłby dobry. Jak już ktoś ten projekt dostał, to go prowadził dalej, czyli wykonywał redakcję, współpracował z grafikiem, koordynował proces projektowania okładki, współpracował z działem marketingu, bo trzeba było wymyślić sposób promocji danej książki. Później, jak już wspomniałam, wymienialiśmy się, jeśli chodzi o korekty, bo raczej staraliśmy się tak robić, żeby zawsze kilka osób spojrzało na tekst, a nie tylko jedna. Mnie to zostało do dzisiaj i bardzo lubię pracować z kimś – w sensie: wymieniać się.

EP: Taka weryfikacja przez drugą osobę.

 SCH: Tak. Lubię to. Uważam, że jeśli się da, to tak powinno być. Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale sądzę, że to jest dobre dla książki, jeśli dwie osoby niezależnie spojrzą na tekst.

EP: Ja zawsze też miałam takie zdanie, nawet nie zastanawiając się nad tym. Uznałam, że tak powinno być i tak jest dobrze, ale ostatnio widzę plusy i minusy obu rozwiązań. To znaczy tego, że dwie osoby pracują nad tekstem, i tego, że jedna osoba nad nim pracuje. Jeżeli pracuje nad tekstem jedna osoba, to odpada całe tłumaczenie (szczególnie jeżeli tekst wymaga różnych ustaleń, ujednoliceń, jakichś specyficznych rozwiązań). Nie trzeba tego tłumaczyć i nie ma dwa razy pytania o to samo. Redaktor może sprawdzić siebie samego, a jeżeli jest dużo poprawek w pierwszej części, no to redaktor czyta zupełnie nowy tekst za drugim razem. I tutaj bym się skłaniała do tego, że wtedy współpraca z drugą osobą może wydłużyć ten proces i powielić te same problemy, które już zostały omówione w redakcji. To też oczywiście da się obejść, bo można zrobić wytyczne dla korektora i też bez problemu coś takiego jest do przeprowadzenia. Ale rzeczywiście spojrzenie drugiej osoby zawsze jest cenne, bo po pierwsze przywiązujemy się do jakichś fraz, a po drugie każdy zna język w innym stopniu i może się okazać, że błąd, którego ja nie jestem świadoma, wyłapie korektor, który akurat z tą frazą już się spotkał i wie, że tak mówić czy pisać się nie powinno – albo po prostu inaczej czuje tekst i zmieni go na lepsze.

Książki dla dzieci to jest w ogóle ciekawy temat do korekty i do redakcji, bo wielu osobom się wydaje, że to bardzo prosta praca. Tam przecież nie ma zdań wielokrotnie złożonych, tam nie ma przypisów, nie trzeba się bawić w jakieś bibliografie; to łatwy tekst, bo zazwyczaj te książki są napisane prostym językiem dla dzieci. Powiedz mi, jak Ty to widzisz. Czy rzeczywiście potwierdziłabyś, że redakcja, korekta książek dla dzieci to jest łatwa praca? Ja od razu, uprzedzając fakty, powiedziałabym, że wręcz przeciwnie.

SCH: (śmiech) No i kolejny raz się chyba zgodzimy. Ja jestem zdania, że teksty dla dzieci to są jedne z najtrudniejszych tekstów do redagowania – właśnie dlatego, że są albo powinny być tak proste. Pierwsza sprawa to jest dostosowanie języka do wieku dziecka. Zawsze to było ważne w tych projektach, które miałam okazję realizować. Czasami autorzy używali na przykład skomplikowanego słownictwa, które było niezrozumiałe dla dziecka w tym wieku, dla którego była przeznaczona książka. Być może autor tego sam nie widział, ale tutaj właśnie rolą redaktora było mu te miejsca wskazać. Może wyjaśnimy to w inny sposób. Nie mówię tutaj o książkach, które miały na celu wyjaśnianie trudnych słów, bo są też takie, ale chodzi o to, żeby dostosować całą książkę do wieku dziecka (objętość, ilość tekstu na stronie, długość akapitów). To są bardzo istotne rzeczy.

Muszę powiedzieć, że ja trochę inaczej do tego podchodziłam, zanim zostałam mamą. Kiedy już sama miałam dziecko, zaczęłam sobie wyobrażać, jak pracowałam z tekstami, jakby to było, gdybym zaczęła to czytać synowi. Czy on by to zrozumiał? Mój syn miał kilka lat, więc byłam na czasie. Miałam łatwość takiego myślenia, czytaliśmy różne rzeczy i wiedziałam na przykład, pracując nad tekstem, który był przeznaczony dla czterolatków, że nie ma szans, żeby dziecko zrozumiało tak rozwlekły akapit albo jakieś skomplikowane sformułowania. Tu było mi łatwiej. Nie twierdzę, że trzeba być rodzicem, żeby redagować książki dla dzieci. Ale mnie to pomagało.

EP: To jest dość kontrowersyjny temat i brzmi dyskryminująco, ale prawda jest taka, że jeżeli jest nam łatwiej w tej pracy, jeśli spędzamy czas z dziećmi. Nie musimy być rodzicem: możemy pracować z dziećmi w przedszkolu, możemy być ciociami, wujkami i dużo czasu spędzać z dziećmi. Jeżeli widzimy, jak dziecko odbiera tekst, to po prostu jest nam łatwiej, bo my czytaliśmy zupełnie inne książki jako dzieci. W naszym dzieciństwie nie było takich książek, jakie się teraz wydaje, więc ciężko nam sobie wyobrazić, co dziecko jest w stanie przyswoić, a co będzie już dla niego za trudne. Rzeczywiście kontakt z dzieckiem bardzo pomaga w tym obszarze zawodu korektora.

SCH: To jest jedna sprawa. Inna rzecz jest taka, że trzeba ostrożnie proponować poprawki. Dla mnie dużym wyzwaniem zawsze w tekstach dla dzieci było radzenie sobie z powtórzeniami. Było kilka zdań, w których powtarzało się: było, było, było. Albo „mama”, „mama powiedziała”. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nie za dobrze jest, kiedy powtarzają się te same słowa.

EP: W książce dla dorosłych bezwzględnie to zmienimy, przeredagujemy. 

SCH: Tak. Dążymy do tego, żeby tekst dla dzieci był równie bogaty, ale też nie możemy sobie pozwolić na nie wiadomo jakie modyfikacje, prawda? Dla mnie to było wyzwanie.

Specjalizacja w zawodzie korektora

EP: Jednym słowem korekta książek dla dzieci to wcale nie jest tak prosta sprawa. Zaraz wrócimy do tematu „etat i praca na własny rachunek”, bo powoli będziemy przechodzić do Twojej rezygnacji z etatu, ale jak jesteśmy przy różnych tematach książek „korektorowanych” i redagowanych (że tak użyję słowa, które nie istnieje), to pociągniemy go dalej. Chodzi mi o jedną konkretną rzecz. Wielu korektorów mówi, że lubi się wyspecjalizować w danej dziedzinie i tej dziedziny się trzyma. Ty byłaś przez chwilę specjalistką od książek dla dzieci, ale teraz, już na swoim, redagujesz wiele różnych nie tylko książek, ale też e-booków i innych tekstów z różnych dziedzin. Czy to jest Twoje świadome działanie? Czy lubisz robić teksty różnego typu? Czy jednak wolałabyś i będziesz szła w kierunku specjalizacji w jakiejś dziedzinie?

SCH: Powiem tak: ta różnorodność jest kontrolowana przeze mnie. Są teksty, których na pewno nigdy nie podjęłabym się poprawiać.

EP: A zdradzisz jakie?

SCH: Teksty medyczne. Być może gdybym opanowała jakoś te wszystkie wytyczne, to być się podjęła, ale nawet nie chcę próbować, bo uważam, że są specjaliści, którzy sobie z tym radzą. Podobnie jest z tekstami prawniczymi. Tutaj mówię o stricte prawniczych rzeczach, jak umowy. 

EP: Czyli nie artykuły pisane przez prawników na jakiś temat, tylko typowe dokumenty, umowy.

SCH: Tak. Myślę o takich rzeczach. Zdarza mi się redagować e-booki napisane przez prawników, ale te e-booki są pisane dla…

EP: Normalnych ludzi.

SCH: Właśnie 🙂 Autorom zależy na tym, żeby to było napisane przystępnym językiem. Żeby zrozumiał to przeciętny „Kowalski”. Mimo iż to są treści prawnicze czy z innej specjalistycznej dziedziny, to moją rolą jest, żeby ten język specjalistyczny nie odstraszał.

EP: Wtedy nieznajomość prawa jest wręcz plusem, bo jeżeli czegoś nie rozumiesz, to znaczy, że trzeba to napisać prościej.

SCH: Tak, i często pytam w komentarzu: „Czy dobrze rozumiem, że coś tam?”. Tu wychodzą różne fajne rzeczy przy okazji. Natomiast co do różnorodności tekstów to fakt, że ja mam w portfolio różne rzeczy, jest wynikiem drogi, którą przeszłam. Teksty dziecięce to był czas wydawnictwa. Ja się od tego absolutnie teraz nie odżegnuję i chętnie poprawiam, jeśli mam okazję. Nie wiem czemu się nie wyspecjalizowałam w tym. Może nie byłam gotowa na to, bo też nisza jest trochę ryzykiem. Idziemy w jedną dziedzinę. Albo się uda, albo niekoniecznie.

Muszę tutaj zrobić dygresję i wrócić do  wyzwań związanych z tekstami dla dzieci. Już nie pracując w wydawnictwie, realizowałam projekt charytatywny. Może o nim słyszałaś?

EP: Tak. Mam tę książkę. Wiem, o którą Ci chodzi.

SCH: Chciałam powiedzieć o PrzyTulankach, bo to jest książka, która zajmuje bardzo ważne miejsce w moim sercu. Ma duże znaczenie z wielu powodów. Raz, że to jest książka, która została wydana dla dziewczynki chorej na padaczkę lekooporną. To zbiór bajek, wierszy napisanych przez różnych znanych autorów i zilustrowany przez ilustratorów.

EP: Ona jest jeszcze do kupienia, tak? Wszystko podlinkujemy.

SCH: Można ją dostać i ona wciąż zasila konto Antosi, dla której została stworzona. Dla mnie to było takie pierwsze bardzo duże wyzwanie z tego względu, że ja byłam wtedy jeszcze na macierzyńskim i musiałam skoordynować spory projekt z maluchem na pokładzie. To mi też wtedy dało takiego „kopa” i pozwoliło uwierzyć w to, że po pierwsze praca z małym dzieckiem jest możliwa. Robienie jakichś swoich projektów poza wydawnictwem jest możliwe. 

EP: Daje satysfakcję.

SCH: Ogromną! Zwłaszcza że myśmy dzięki tej książce zebrali naprawdę sporo pieniędzy. No, tęskniłam za tym. Za organizowaniem procesu wydawniczego. Proces wydawniczy to jest rzecz, którą uwielbiam. Nie czuję się tylko korektorem czy redaktorem, brakuje mi tego kontaktu z ludźmi, tego prowadzenia projektów, organizowania, dopinania szczegółów, pracy z grafikiem, ze składaczem, wymyślania koncepcji na książkę. Tutaj te wszystkie etapy się połączyły i to wszystko ze sobą zagrało. Książka wyszła – uważam – pięknie. Bardzo wiele osób się w to zaangażowało. Chciałabym to mocno podkreślić, że to był projekt wielu osób. I to się tak wtedy zaczęło.

EP: Wtedy jeszcze pracowałaś na etacie czy to już był macierzyński?

SCH: To był macierzyński. To był pomysł na to, żeby się rozwijać. Wiele mam chyba tak ma, że zaczyna myśleć wtedy o swojej działalności.

EP: Jest to jakiś kluczowy moment, wyjątkowy – to prawda. Jak byłaś etacie, nie brałaś dodatkowych zleceń? Etat zajmował Ci osiem godzin dziennie i potem już nie było dodatkowych zleceń redakcyjnych?

SCH: Nie, zupełnie nie. Ja się wtedy koncentrowałam tylko na pracy w wydawnictwie. W ogóle bardzo dużo się wtedy uczyłam zawodu. Nie przyszło mi do głowy, żeby szukać dodatkowych zleceń, bo gdzieś tam cały czas mimo studiów edytorskich, które miałam skończone, absolutnie nie czułam się wyspecjalizowana.

EP: Nie chcemy mówić źle o naszej uczelni, ale wszystkiego uczymy się w praktyce, po szkole. (śmiech)

SCH: Tak. Jak chyba w większości zawodów.

EP: Chociaż teraz rozmawiam z osobami, które są na studiach edytorskich w innych częściach kraju, bo coraz więcej tych studiów się pojawia, i jest coraz więcej pozytywnych głosów i opinii na ich temat. Może coś się zmienia i zaczyna się pracować na nowszych podręcznikach niż na przykład z lat 70. ubiegłego wieku. Jak my pracowałyśmy.

SCH: Chyba nawet wiem, o które Ci chodzi. (śmiech)

EP: Wszystko idzie ku dobremu. Mam jeszcze te podręczniki u mnie na półce i czasem sięgam z sentymentem i sprawdzam, ile się zmieniło przez te pół wieku.

Etat czy freelance?

EP: No i właśnie – byłaś na macierzyńskim i wtedy zapadła decyzja o tym, że da się robić swoje projekty, że daje to dużą satysfakcję, i pomału, pomału świtała myśl o przechodzeniu na swoje, tak?

SCH: Tak, ale to był bardzo powolny proces. Ja jestem dosyć rozważną osobą, zwłaszcza jeśli chodzi o takie decyzje jak praca i inne życiowe rzeczy. Muszę wszystko przemyśleć milion razy i tutaj też działałam bardzo ostrożnie, z obawą, czy to jest w ogóle możliwe. Czułam, że muszę się jeszcze więcej dowiedzieć, jeszcze więcej się nauczyć, jeszcze bardziej się sprawdzić. To mi towarzyszy do dzisiaj. Nie wiem, co Ty na ten temat sądzisz, ale często słyszę takie głosy od redaktorów, że każdy ma świadomość tego, że to jest taki zawód, w którym nigdy nie da się powiedzieć, że wiesz coś w 100%.

EP: Zdecydowanie. Ja mówię, że to jest nauka na całe życie. Za każdym razem, przy każdej książce, tekście dowiaduję się czegoś, o czym nie miałam zielonego pojęcia. I zastanawiam się, jak to się stało, że ja tyle lat już pracuję i o tym nie wiedziałam, ale niestety tak jest. Stety-niestety. Ja bym powiedziała, że to plus tego zawodu. Nie ma siły, żeby to się znudziło kiedykolwiek w życiu, bo nigdy się tego nie nauczymy w 100%.

SCH: Tak, to prawda. 

EP: Miałam taki moment w życiu – to było na studiach – mój obecny mąż studiował kierunki techniczne i on miał tak, że musiał się nauczyć odtąd dotąd i to znaczyło, że umie wszystko. Idzie na egzamin i jest pewny tego, że go zda. A u nas na studiach humanistycznych nie było takiej możliwości, żeby się nauczyć wszystkiego. Tak jest cały czas – także z pracą korektora.

Czy był taki moment, że ciągnęłaś te dwie drogi, szłaś nimi równolegle, czy ucięłaś etat i zaczęłaś pracę na swój rachunek? I drugie pytanie, związane z obawami i rozważnością: kiedy nastąpił moment, że wiedziałaś, że to już? Że wiedziałaś, że się uda?

SCH: To jest dobre pytanie, bo ono mi towarzyszy często. To nie jest tak, że ja dzisiaj jestem przekonana, że wow, jest super – chociaż jest dobrze. Uważam, że to się udało i że można już powiedzieć, że ta firma faktycznie działa.

EP: Bo teraz działasz jako firma pod nazwą…

SCH: Od słowa do słowa. Świadomie tutaj akcentuję nazwę firmy, dlatego że docelowo to nie jest tylko firma zajmująca się redakcją i korektą, bo tak jak Ci wcześniej wspomniałam, we mnie ten proces wydawniczy cały czas siedzi i już wiele projektów zrealizowałam szerszych niż tylko redakcyjne. Robimy też w firmie skład książek, zdarza się, że robimy w ogóle całe książki, razem z projektem okładek. Współpracujemy z grafikami. To jest coś, co ja bardzo lubię, i chciałabym, żeby Od słowa do słowa była taką firmą, która będzie robić książki – po prostu.

EP: Nie jako wydawnictwo, ale jako podmiot, który organizuje proces wydawniczy. To jest bardzo ciekawa odnoga zawodu korektora, redaktora. Mam wrażenie, że nie było i nie ma wiele takich firm na rynku. Dopiero zaczynają powstawać. Myślę, że wynika to też z tego, że wiele osób wydaje książki, e-booki samodzielnie i potrzebują kogoś takiego. Nie wydawnictwa, tylko firmy, która zajmie się wydaniem kompleksowo, od początku do końca.

SCH: Właśnie o tym chciałam powiedzieć. Moja działalność to jest odpowiedź na oczekiwania klientów, bo ja naprawdę mam mnóstwo pytań codziennie w mailach o takie wsparcie. Jeżeli ktoś się decyduje wydać e-book, to często nie bardzo wie, jak to wygląda, jak to przebiega. Co to jest redakcja? A co korekta? Co pierwsze, co drugie i czy w ogóle potrzebne to komu? Kto będzie składał? Jak to złożyć? Jakie poprawki? Kto się wymienia z kim mailami? To jest naprawdę skomplikowane dla kogoś, kto wcześniej się tym nie zajmował. Jak odpisałam na pierwszy, dziesiąty i dwudziesty mail, to sobie uświadomiłam, że faktycznie potrzeba takiego informowania ludzi o tym, czym jest proces wydawniczy, i o tym, że są firmy, które mogą pomóc w przeprowadzeniu takiego procesu wydawniczego. I tak to się jakoś zaczęło kręcić. Zaangażowałam mojego męża…

EP: Właśnie! Miałam o tym wspominać. Ty go przeszkoliłaś, czy sam sobie wymyślił, że będzie składał tekst? Miał jakiś kontakt z tym wcześniej?

SCH: Jego zawsze ciągnęło w kierunku komputerowych prac, natomiast na pewno było nam łatwiej z tego względu, że on nie musiał się sam mierzyć z tymi wszystkimi zasadami edytorskimi, bo ja mu wszystko starałam się wytłumaczyć. Ale absolutnie nie nauczyłam go InDesigna, bo to jest niemożliwe. Na razie to wygląda w ten sposób, że na przykład współpracujemy z wydawnictwami beletrystycznymi i składamy książki beletrystyczne. To jest bardzo fajne z tego względu, że cała ta komunikacja jest prostsza. Nie ma wymiany maili między redaktorem a składaczem. Nie ma jakichś nieporozumień. Ja robię korektę książki, on ją wprowadza, a jak ma jakieś pytania, to mi je po prostu zadaje i nie musimy się wymieniać mailami.

EP: Między pokojami, a nie pomiędzy miastami.

SCH: To jest to. Lubimy tę pracę. On też ją bardzo lubi. Tak to się u nas teraz kręci.

EP: Przez to, co teraz mówimy, nie wiem w którą stronę iść z naszą rozmową. Klarują mi się dwa tematy. Mówisz, że zaczynałaś na macierzyńskim, więc z małym dzieckiem u boku, czyli pierwszy temat naturalnie brzmiałby: jak to się robi, żeby pracować z małymi dziećmi w domu? A drugi temat: czym się różni praca w wydawnictwie, na etacie od pracy na freelansie? Bo wygląda mi na to, że na razie jedyne, czego nie robisz, to marketing. Powiedz mi, który z tych wątków chcesz teraz pociągnąć, bo ja nie jestem w stanie się zdecydować.

SCH: Możemy zacząć od pracy na macierzyńskim, w kontekście bycia mamą i posiadania dzieci.

Praca zawodowa a bycie mamą

EP: Zawsze boję się takich pytań, bo nie wiem, co powiedzieć. Zawsze mówię: no, po prostu tak jest.

SCH: To się jakoś dzieje.

EP: I to jest dobra odpowiedź.

SCH: To też oczywiście ma mnóstwo plusów i mnóstwo minusów.

EP: Masz trójkę dzieci.

SCH: Tak. Mam trójkę dzieci. 

EP: To już nie przelewki.

SCH: No nie. (śmiech) Jak miałam dwójkę, to wszyscy mówili, że nie będzie różnicy, jak będziemy mieć trzecie. Uważam, że jest duża. Zwłaszcza że między moim drugim a trzecim dzieckiem jest dwa lata różnicy. To jest trudna różnica. Rozmawiamy w specyficznych czasach, kiedy jest pandemia. Wielu z nas – bez znaczenia, czy dzieci chodziły do żłobka, czy do przedszkola – zostało z nimi w domach. Próbuję sobie przypomnieć, jak to było, zanim wybuchła pandemia.

EP: Ta praca zdalna, z domu, którą mamy teraz, to jest zupełnie co innego niż praca zdalna, która była pół roku temu. Nawet jeżeli mamy małe dziecko, które jest w domu, bo jeszcze nie jest w żłobku, to było w domu jedno, a nie wszystkie przez cały dzień.

SCH: Tak. To jest naprawdę trudne. Opowiem może o przeciętnym dniu, jak to wygląda u nas.

EP: Jak to sobie organizujecie?

SCH: Nie ma się co czarować, że pracuje się dwie godziny w ciągu dnia, ma się wolne weekendy, wieczory i jest wspaniale. To jest nieprawda. Decydując się na pracę z dziećmi, trzeba sobie jasno powiedzieć, że ten czas, który mielibyśmy wolny, na swój relaks, często się poświęca na pracę, jeśli się o tej pracy poważnie myśli. Nie chcę też, żeby to zabrzmiało jakoś negatywnie, ale wiedziałam, na co się decyduję. Mam za sobą pracę w wydawnictwie, kiedy miałam już dziecko, i pamiętam, że mnie strasznie stresowały takie sytuacje, bo mój najstarszy syn dużo chorował. Wiadomo, nie jest dobrze, kiedy musisz pójść na opiekę i zajmować się chorym dzieckiem, bo to jest jednak etat. Nie jest dobrze, kiedy takie sytuacje się powtarzają. To sobie bardzo cenię – że mogę teraz pracować w godzinach dla mnie odpowiednich. Jeśli się coś dzieje, dzieci są chore, nie mogą pójść do przedszkola, to zostają w domu, a ja sobie pracę przerzucam na inny czas. Wiąże się to z tym, że pracuję wieczorami albo wczesnym rankiem, w weekendy. Traktuję pracę bardzo poważnie i wiem, że taki stan nie będzie trwał zawsze. Kiedyś dzieci będą samodzielne. Wymieniamy się obowiązkami z mężem. Na co dzień nie korzystamy raczej z pomocy rodziny czy niani. Jakoś to funkcjonuje. Dajemy sobie radę w tym systemie. Ja sobie nie wyobrażam powrotu na etat, mając trójkę dzieci, bo nie wiem, jak miałabym to zorganizować. Jest dobrze tak, jak jest.  Z tymi wszystkimi wyzwaniami dnia codziennego.

EP: Myślę, że kluczowe w tym wszystkim jest to, żeby chcieć pracować. Jeżeli nie ma się takiej wewnętrznej świadomości, że ja chcę, ja to lubię – wtedy jest trudniej. Mogę siedzieć w nocy, oczywiście mnie to męczy, ale i tak dużo łatwiej jest to sobie wszystko poukładać. Wtedy te zarwane weekendy i noce aż tak nie bolą. Trzeba chcieć. To musi być świadomy wybór.

SCH: Tak, bo jeśli to będzie dla ciebie coś trudnego, będziesz się męczyć, nie widzieć w tym celu, to to nie wypali. Wiadomo, bywają różne momenty, zwłaszcza kiedy coś się poprzesuwa. Ja sobie próbuję planować jakieś bufory czasowe, bo pytałaś o metody. Na pewno rozbijanie projektów na małe zadania. Staram się wykonać jak najwięcej drobnych rzeczy w ciągu dnia. Nie mogę sobie pozwolić na to, że mam do redakcji dużą powieść i sobie nie rozplanuję tej pracy na konkretne dni. Inaczej to nie działa. Wystarczy jeden dzień z niespodzianką typu chore dziecko i zaczyna się kumulacja pracy. Nieraz jest tak, że trzeba przysiąść, ale staram się organizować zapasy czasu, żeby mieć ewentualnie dzień, dwa na nieprzewidziane sytuacje. Oczywiście znam te wszystkie techniki zarządzania czasem, wiesz, Pomodoro i takie tam różne. (śmiech) Naturalne Pomodoro to jest moje najmłodsze dziecko, bo chce jeść. Pomodoro działa wspaniale.

EP: I nie ma siły – dźwięk jest coraz głośniejszy, przypominający.

SCH: Czasem sobie myślę o takim idealnym dniu, gdy miałabym sobie zaplanować pracę w blokach czasowych. To jest teraz takie popularne i wiem, że działa, bo można sobie szybciej zrobić różne rzeczy. Gdybym nie miała tego kontekstu, to podejrzewam, że wreszcie miałabym czas, żeby  zrobić te wszystkie rzeczy, które mam w głowie, bo naprawdę mam mnóstwo pomysłów, ale brakuje mi czasu. Nie mogę robić tak, że zajmę się tylko pracą, a życie się będzie toczyć obok. Tak nie można. Jestem odpowiedzialną mamą. Staram się wykonywać rzeczy, które są niezbędne, a że tych zleceń jest sporo, to zajmują mi większość mojego czasu przeznaczonego na pracę. Dlatego ja nie mam czasu na przykład postawić swojego bloga, chociaż mam milion pomysłów i napisane artykuły. Kiedy mam wybrać, czy zrobię zlecenie dla klienta, czy swoje projekty, to wygrywają sprawy klienta.

EP: Napisać tekst to jest najprostsza sprawa, ale zanim on zostanie opublikowany na blogu, to… Kiedyś to policzyłam i wyszło mi, że cztery do pięciu godzin trzeba, żeby tekst został opublikowany na blogu. Przecież to jest prawie cały dzień pracy. A jeszcze wszyscy mówią, że wypadałoby publikować dwa teksty w tygodniu, żeby blog jakoś funkcjonował. W pewnym momencie zaczyna nam brakować doby.

Miałam Cię zapytać, jak wyznaczasz sobie koniec dnia pracy, ale nie zadam tego pytania…

SCH: Dziękuję. (śmiech)

Praca na etacie i na swoim – podobieństwa i różnice

EP: Przejdziemy teraz do porównania tych dwóch obszarów, tzn. praca na etacie i praca na własny rachunek, bo tak jak już wspomniałam, wydaje mi się, że przez to, jak rozwinęłaś swoją firmę, i przez to, co mówisz – że lubisz zarządzać całym procesem wydawniczym – to w zasadzie jedyną rzeczą, której tutaj brakuje w porównaniu do wydawnictwa, jest kontakt z marketingiem. Wy nie zajmujecie się dalej promocją książki, tak? Oddajecie ją do druku, publikacji w formie e-booka i na tym się Wasza rola kończy. Ewentualnie jakieś wzmianki w mediach społecznościowych, ale bardziej związane pewnie z Twoją pracą korektora-redaktora. Jak byś porównała te dwa etapy swojej pracy, tzn. etat i freelance?

SCH: Na każdym etapie mojego życia dana forma była dobra. Etat to było w tamtych czasach coś, o czym każdy marzył. Etat w wydawnictwie. Nie było to wcale proste: dostać w wydawnictwie umowę o pracę. Dzisiaj chyba też nie jest.

EP: Myślę, że do tej pory tak jest, że jak ktoś myśli o pracy korektora, to myśli o pracy nad książkami.

SCH: Dla mnie wtedy to było spełnienie marzeń – ta praca. Chciałam wtedy w jakiś sposób się ustabilizować. Jeszcze wtedy nie miałam rodziny. Różne decyzje przede mną stały. Praca w zawodzie, na etacie, w wydawnictwie, które wydaje świetne książki – książki dla dzieci. Akurat mój wydawca miał też swoją linię książek dla dorosłych, trochę mniej popularną, ale miałam okazję wiele się nauczyć. To było super. Ja w ogóle nie myślałam wtedy o własnej działalności. Wszystko zależy od kontekstu. Kontekst się zmienił. Pojawiła się rodzina, dzieciaki i dojrzałam do tego, że możemy spróbować inaczej. Dzisiaj dla mnie to jest najwygodniejsza forma pracy, czyli ten freelance, o którym mówisz, bo pozwala mi łączyć rolę mamy z pracą skuteczniej, niż gdybym pracowała na etacie. Może to się kiedyś zmieni. Nie mówię nie. To nie jest tak, że ja się zamknęłam na jedno.

EP: Czyli nie wykluczasz powrotu na etat?

SCH: Nigdy niczego nie wykluczam. Już mnie życie nauczyło, żeby nie zamykać się na żadne rozwiązania. To, co różni te dwie formy pracy, to na pewno fakt, że pracując na swoim, jeśli się nie jest wyspecjalizowanym w danej dziedzinie, to ma się do czynienia z różnymi tekstami. Jest większa różnorodność. To może być plus i minus. Ja to akurat lubię, aczkolwiek – tak jak powiedziałam – w tym kręgu, który sobie wyznaczyłam.

EP: Pamiętamy. Żadnej medycyny i prawa.

SCH: Żadnej medycyny, na którą kiedyś miałam pójść.

EP: No właśnie! Patrz, jak Ci ta biologia usiadła.

SCH: Pozdrawiam moją mamę, jeśli tego będzie słuchać, bo ona zawsze chciała, żebym skończyła medycynę.

EP: Może jeszcze kiedyś wrócisz do tych książek. Będzie to taka namiastka.  Wyspecjalizujesz się w książkach medycznych.

SCH: To może będzie jakiś kompromis. W każdym razie, jeśli miałabym powiedzieć, czym się dla mnie różnią te dwie formy, to chyba taką swobodą mimo wszystko.

EP: Po stronie freelance’u?

SCH: Tak. Pracując w wydawnictwie, na etacie, musisz się poruszać w jakichś ramach. Jesteś po prostu częścią czyjejś firmy. Bez znaczenia jest to, jakie tam pełnisz role. Ja akurat, kiedy miałam jeszcze etap bycia redaktorem naczelnym, bo to też chwilę trwało, to robiłam więcej rzeczy: koordynowałam pracę zespołu, więc tutaj miałam okazję się rozwinąć w menedżerskich obszarach. To też udaje mi się chyba przenosić teraz do swojej firmy. No i mam większą moc decyzyjną mimo wszystko. I to jest ryzyko, ale z drugiej strony adrenalina. Kreujesz coś swojego, robisz to na własnych zasadach. Lubię o tym mówić. Widzę, że to mi sprawia dużą radość. Póki tak jest, to myślę, że jestem na dobrej drodze.

EP: Z mojej strony to też był świadomy wybór, bo ja tuż po studiach zaczęłam powiększać rodzinę i miałam te same argumenty, które Ty teraz podajesz – jak będę musiała prosić kilka razy w miesiącu o urlop zdrowotny na dzieci, to w pewnym momencie to będzie kłopotliwe i dla pracodawcy, i dla mnie, więc tego nie chcę. Wolę zostać w domu i nawet kosztem pracy po nocach być z dziećmi, ale ciekawa jestem, czy potwierdzisz taką moją intuicję. Wydaje mi się, że przy pracy na etacie mamy poczucie, że wszystko, co robimy, robimy dla kogoś. Teraz nawet jeżeli robimy książki – nawet nie swoje, bo to są książki wydawane przez albo wydawnictwa, albo self-publisherów, autorów indywidualnych, więc przecież nie nasze – ma się takie poczucie, że one są trochę takie „moje”. Ja zawsze mówię, że tutaj jest półka z „moimi” książkami, a tutaj jest półka z tak zwanym świeckimi, czyli niezwiązanymi z moją pracą. Ma się takie poczucie, że nie oddaje się tej całej otoczki, tej całej swojej pracy żadnej firmie, tylko zostaje to z nami. I może to sprawia większą satysfakcję.

SCH: Tak, to na pewno. Trzeba uczciwie powiedzieć, że etat jest bezpiecznym rozwiązaniem. Nie musisz się martwić o to, ile zarobisz, czy Cię będzie stać na ZUS i na różne inne opłaty. Jak kogoś bardzo męczy taki strach o każdy kolejny miesiąc, to może nie być rozwiązanie dla niego.

EP: Trzeba powiedzieć o urlopach, o świętach. Wspominałaś, że pracujesz w weekendy. Urlop na własnej działalności… nie ma czegoś takiego jak płatny urlop na freelansie.

SCH: Nie ma i trzeba sobie to bardzo mocno poukładać, żeby wygospodarować na przykład tydzień czy dwa. Ja się tego ciągle uczę. Muszę przyznać szczerze, że jestem teraz w takiej sytuacji rodzinnej, że wiadomo, dzieciaki są małe i praca wygląda, jak wygląda. Docelowo nie chciałabym, żeby tak było zawsze. Chciałabym sobie umieć ten czas wolny wygospodarować. Gdyby ktoś mi kazał policzyć, ile spędzam czasu sama na pracy teraz, a ile to było na etacie, to myślę, że ja teraz poświęcam więcej czasu na pracę mimo wszystko – dlatego że dochodzi dodatkowo mnóstwo rzeczy, o które na etacie troszczyć się nie trzeba. Załóżmy: ostatni dzień miesiąca – wystawianie faktur, podliczanie zleceń. Bardzo dużo czasu mi to zajmuje. Do tego zdobywanie zleceń.

EP: Otóż to! Dobrze, że o tym mówisz. Przejdźmy do kolejnego tematu: reklama.

Jak szukać zleceń?

EP: Praca na etacie, tak jak mówiłaś, daje komfort stałej wypłaty, ale żeby na freelansie mieć zabezpieczenie comiesięczne, trzeba skądś te zlecenia brać. Powiedz, ile mniej więcej czasu dziennie czy tygodniowo, czy miesięcznie zajmuje Ci szukanie, zdobywanie zleceń i w jaki sposób to robisz.

SCH: Przyznam Ci szczerze, że tego nie liczyłam, ale to się odbywa falami. Zresztą prawda jest taka, że teraz, na tym etapie, na jakim jestem, mam bardzo dużo zleceń z poleceń. To też efekt tego, że już ileś czasu pracuję i klienci po prostu mnie polecają. To jest taki fajny moment.

EP: To jest bardzo duży plus w pracy korektora – taki efekt kuli śniegowej. Jak już jedna osoba będzie zadowolona, to ona pewnie ma jakichś znajomych, którzy też piszą, powiedzą dalej, dalej, dalej – i jakoś potem leci.

SCH: Tak, to prawda. Głównym źródłem szukania zleceń są grupy na Facebooku. Wiele rzeczy tam można znaleźć. Często tam się ogłaszają osoby szukające redaktorów. Mnie się udało kilka fajnych długich współprac znaleźć w ten sposób, ale też niektóre współprace zorganizowałam sobie tak, że sama wyszłam z propozycją. Przygotowałam ofertę, znalazłam wydawnictwo, napisałam sama. To zajmuje czas, bo musisz pokazać swoje portfolio, napisać maila w taki sposób, żeby ktoś nie miał wątpliwości, czym się zajmujesz, co potrafisz, co już zrobiłaś. Jeżeli robię takie oferty, to dokładam wszelkich starań, żeby one były naprawdę skrojone na miarę danego wydawcy. Udało mi się to. To są takie współprace, z których jestem bardzo dumna, bardzo je lubię.

EP: Takie maile wysyłasz do głównie do wydawnictw? Czy może do większych firm, czy też do blogerów, czasopism, portali?

SCH: To zależy, bo niektórzy blogerzy są wydawcami, ale mnie też zależy na współpracy po pierwsze długofalowej, a po drugie zakładającej nie tylko wykonywanie redakcji i korekt, ale też chciałabym robić całe książki. Nie każdy potrzebuje osoby, która robi całe książki. Może potrzebować tylko korektora, który będzie mu sprawdzał wpisy blogowe. Takie współprace też mam, co prawda rzadziej się one zdarzają, ale też się zdarzają.

Korektor w mediach społecznościowych

EP: Chciałabym zapytać o media społecznościowe. Mówisz, że zdobywasz zlecenia przez wysłanie maili – to jest jeden nurt. Drugi to śledzenie grup na Facebooku. Cały czas nie musisz mieć żadnych swoich kanałów w związku z tymi dwoma sposobami. Ale masz konto na Facebooku i masz konto na Instagramie. Czy jesteś w stanie ocenić, ile osób przychodzi do Ciebie za pośrednictwem tych kanałów? Czy one tam po prostu są, żeby móc Cię oznaczyć, żeby móc kogoś odesłać do Twojej strony internetowej czy do konta na Facebooku albo na Instagramie? Czy one pracują na Ciebie i na Twoje zlecenia?

SCH: Powiem Ci, że media społecznościowe mnie miło rozczarowały. Założyłam te konta, bo wydawało mi się nieprofesjonalne nie być nigdzie. Nie miałam na początku żadnej strategii prowadzenia tych kont. Szczerze mówiąc, konto na Instagramie założyłam po to, żeby mieć gdzie pokazać portfolio, bo akurat relacje wyróżnione mi się fajnie sprawdziły w tym przypadku i jako że ja nie umiałam do końca sama obsługiwać na aż tak zaawansowanym poziomie swojej strony internetowej, którą też założyłam  rok temu, to po prostu założyłam sobie Instagram i staram się na bieżąco uzupełniać portfolio. To taką miało funkcję na początku. Zupełnie nie miałam świadomości, jak olbrzymia siła tkwi i w jednym, i drugim kanale. Mam naprawdę multum pomysłów na to, jak je poprowadzić, ale oczywiście nie mam na to czasu.

EP: Ale powiedz: czy już teraz widzisz, że ludzie się zgłaszają do Ciebie, bo mówią, że na przykład znaleźli Cię na Facebooku czy zobaczyli Cię na Instagramie?

SCH: Tak. Bardzo dużo miałam zleceń szczególnie z Instagrama. Na Facebooku też się zdarza, bo z kolei Facebook to są grupy i tam ktoś czasem cię poleci. Albo na przykład w grupach jest taka możliwość, że można się czasami pokazać i zaproponować swoją ofertę – Facebook jest idealny do tego. Instagram jest dobrym narzędziem do budowania relacji. Lubię obserwować e-booki, które robię. Jak one powstają, jak autorzy je promują, jak je poprawiają, jak je piszą, jak sprzedają. Te więzi zostają na dłużej. Patrzę na to, co się dalej dzieje z tymi rzeczami. Często jest tak, że te osoby do mnie wracają. Instagram ma łatwość oznaczania. W ten sposób też sporo klientów się do mnie odezwało, a ja się tego zupełnie nie spodziewałam. Nie miałam takiej świadomości. Dopiero niedawno zaczęłam bardziej strategicznie podchodzić do tego kanału i widzę jego potencjał coraz bardziej. Bardzo lubię to medium.

EP: Muszę Ci przerwać i podać liczby, bo to, co mówisz, brzmi bajkowo wręcz. Jesteś sobie na Instagramie, jesteś na Facebooku, ktoś tam Cię oznaczy, inni się do Ciebie zgłaszają. Mogłoby się wydawać, że masz bardzo duże zasięgi na Facebooku, a na Instagramie mnóstwo osób Cię obserwuje. I zobacz, to jest cała magia mediów społecznościowych. Czasem wystarczy po prostu na nich być i robić dobrze swoją robotę. Na swój własny użytek zawodowy można wtedy spokojnie zdobyć jakieś zlecenia. Podam teraz przybliżone liczby. Na Facebooku masz aktualnie niecałe 170 polubień, na Instagramie ponad 400. To oczywiście rośnie, bo jak tydzień temu sprawdzałam te liczby, to były mniejsze i musiałam sobie dane uaktualnić, ale powiedzmy sobie szczerze – to nie są zasięgi na dziesiątki tysięcy, tylko kilkaset osób. Ale już to wystarcza.

SCH: Tak, to wystarcza. Dla mnie to jest jakiś ułamek promocji, bo na czym innym zbudowałam swoją firmę. Konto na Instagramie mam chyba od jesieni dopiero. Może to się wydawać długo, jeśli chodzi o rozbudowanie konta. Może tam powinnam mieć więcej polubień, ale mnie też nie zależy na tym, żeby tych polubień było nie wiadomo jak dużo, bo ja bym chciała docierać do ludzi, których faktycznie interesuje to, co robię. Żeby te liczby przełożyły się po prostu na faktycznie zainteresowanych odbiorców. Staram się być aktywna, ale to jeszcze nie jest to, co bym chciała osiągnąć…

EP: Czekamy na otwarcie przedszkoli.

SCH: Dokładnie. Tak jak mówię, miło mnie zaskoczyły te kanały. Poznałam tylu superludzi na Instagramie przez to, że się tam odsłoniłam – bo przez jakiś czas występowałam tam trochę anonimowo.

EP: Łatwo Ci to przyszło? Wiele osób mówi: nie, gdzie tam ja będę się nagrywać. Jak to zrobiłaś, że wzięłaś telefon i zaczęłaś mówić do telefonu? Powiedzmy sobie szczerze, jest to dość dziwne doświadczenie.

SCH: Wciąż mi to sprawia trudność, ale staram się nie podchodzić do tego w ten sposób. Czasami sobie myślę, że jak mam coś napisać, a mogę to powiedzieć, to to powiem i będzie szybciej. Lubię oglądać takie relacje, gdzie ktoś po prostu mówi, wyjaśnia, opowiada, widzę jego twarz.

EP: Gdzie widać człowieka.

SCH: Wyszłam z tego założenia, że jeżeli ktoś ma się czegoś dowiedzieć ode mnie, no to byłoby fajnie, gdyby wiedział, jak wyglądam, jak mówię, co mam do przekazania. Tak powolutku, powolutku się oswajam z Instagramem i z relacjami – InstaStories. Sprawia mi to przyjemność, bo ludzie się odzywają, piszą. Mnie to bardzo zaskakuje. Na przykład nagrałam kiedyś takie stories o procesie wydawniczym i ktoś się odezwał i powiedział, że to jest szalenie ciekawe, dużo się dowiedział, że teraz będzie wiedział, co jest po czym. Mnie to sprawia przyjemność, że po pierwsze ktoś tego posłuchał i do czegoś mu się to mogło przydać. Faktycznie te relacje się budują, bo ja tam poznałam dużo ludzi nawet spoza świata branżowego. Wiele osób, które się zajmują psychologią. Temat talentów Gallupa jest tam szeroko omawiany. Można spotkać ludzi, którzy na przykład mają podobne talenty do twoich. Mnie to strasznie fascynuje. Uwielbiam to. Ale Instagram jest też złodziejem czasu, więc…

EP: To prawda. Ale jak masz małe dzieci, które trzeba usypiać w ciągu dnia, to wtedy jest chwila czasu, żeby sobie wziąć telefon. Potwierdzam, też bardzo lubię Instagram, Facebooka mniej, nie licząc grup facebookowych. Porzuciłam go trochę na rzecz Instagrama, co też pewnie wynika z moich talentów Gallupa, bo ja na pierwszym miejscu mam Dyscyplinę, ale na drugim miejscu mam Bliskość. Instagram bardzo przemawia do tej mojej Bliskości. Ja się też bardzo cieszę, że ona jest na drugim miejscu, bo ona bardzo łagodzi moją Dyscyplinę. (śmiech)

Ile zarabia korektor?

EP: Jeden temat nam został. Temat i kontrowersyjny, i niekontrowersyjny. Ja go nie uważam za jakieś wielkie tabu, ale zobaczymy, od jakiej strony uda się nam go ugryźć – to znaczy zarobki. Czy jesteś w stanie już teraz, po dłuższym czasie doświadczeń w pracy na swoim, powiedzieć, która z tych prac bardziej Ci się opłacała? Czy na etacie, czy teraz, na freelansie?

SCH: To jest pytanie trudne, ale nie dlatego, że mam jakieś opory w mówieniu o pieniądzach. Nie możemy porównywać tych dwóch kontekstów z tego względu, że minęło trochę czasu i zmieniły się realia w Polsce, podniosła się pensja minimalna od tego czasu. Ja też poświęcam inną ilość czasu na pracę. Nie umiem porównać tak jeden do jednego. Na pewno na początku, jak zaczynałam, to absolutnie nie sięgałam do tych stawek, które miałam na etacie, to się z czasem rozkręcało. Na pewno możliwości jest więcej na swoim. Jeżeli idziesz jakąś ścieżkę zawodową na etacie, no to wiesz, że możesz liczyć na awans taki lub taki i to się wiąże z podwyżką wynagrodzenia czy premią. Nie są to jakieś duże skoki. Natomiast jeżeli chodzi o własną firmę – podejrzewam, że Ty tutaj więcej mogłabyś powiedzieć, bo chyba masz mocno zdywersyfikowane przychody, prawda? Poszłaś też w biznes online…

EP: Zaczynam mieć, Akademia korekty tekstu to jest mój pierwszy taki projekt poza redakcją i korektą. Ale pomijając Akademię, do tej pory głównym, a wręcz jedynym źródłem mojego zarobku są redakcje i korekty.

Tutaj pojawia się kolejne pytanie: czy to nie jest trochę tak, że owszem, na freelansie można zarabiać coraz więcej i coraz więcej, ale w pewnym momencie dochodzi się do takiego sufitu, kiedy ciężko jest zwiększyć stawki, a nie da się już wziąć kolejnego zlecenia, bo po prostu brakuje czasu. Co wtedy?

SCH: Wtedy trzeba mieć plan B, czyli przemyśleć, co się robi dalej. Ja w sumie jestem trochę na tym etapie, bo trzeba tak to mieć poprowadzone, żeby móc na przykład pracować z kimś więcej. A żeby z kimś pracować, to stawki muszą być atrakcyjne i dla tej osoby, i dla Ciebie, i dla klienta. To nie jest łatwa sprawa. Nie będę tutaj umiała jakichś porad wystosować, dlatego że sama się z tym mierzę. Ta ściana, o której mówisz, jest już blisko u mnie. Też się zastanawiam, co z tym robić dalej.

EP: Zostaje też rozwiązanie takie: dojść do pewnego pułapu zarobków i na nim zostać.

To też w pewnym momencie się zmieni, bo tak jak mówisz, zmienia się rzeczywistość, zmieniają się stawki, zmieniają się pensje wszystkich – również autorów, którzy „wynajmują” korektorów. Dobrą wiadomością jest to, że stawki korektorów jednak rosną, nie jakoś zastraszająco szybko, ale jednak nie zaczyna się już z takiego pułapu, z jakiego zaczynało się kilkanaście lat temu.

Chciałbym poznać Twoje zdanie na temat tych początków. Wiele osób mówi o psuciu rynku, o zaniżaniu stawek. Ja jestem zwykle daleka od wydawania takich osądów, że praca nawet za darmo czy za niskie stawki na samym początku to jest psucie rynku. Wydaje mi się, że nie. Chciałabym poznać Twoje zdanie na ten temat.

SCH: Powiem tak: często wydaje mi się, że takie zaniżanie stawek wynika po prostu z niewiedzy. Nie wiem czemu stawki są trochę tematem tabu. Nie wiem, czy też odnosisz takie wrażenie. A może do tej pory były. Skąd taki młody korektor ma wiedzieć, jak dopiero wchodzi na rynek, która stawka jest okej, a która jest zaporowa dla kogoś, komu ma ją zaproponować? Każdemu zależy na tym, żeby zlecenia zdobywać, więc proponuje po prostu stawkę taką, jaką sobie ustali na podstawie różnych okoliczności. Ja zaczynałam od niskich stawek. Na potrzeby naszej rozmowy przejrzałam swoje arkusze Excela, bo wszystko staram się zapisywać przez te lata prowadzenia swojej firmy. Lubię porównywać te wyniki i wiedzieć, co się dzieje. Teraz żebym Ci nie skłamała – to była złotówka za 1000 znaków.

EP: Okej. Pozostawię to bez komentarza.

SCH: I ja naprawdę nie miałam świadomości, że to jest mało. Przyszłam ze świata etatowego.

EP: Stałej pensji. A w ogóle w świecie książek dla dzieci rzadziej przelicza się znaki na kwoty, bo tak jak mówiłyśmy – mało jest tam znaków, a pracy dużo.

SCH: Zaczynałam od pracy na tekstach naukowych. One chyba mają niższe stawki, tak mi się wydaje, niż beletrystyka czy specjalistyczne teksty.

EP: Teraz to też się na szczęście zmienia, ale ja też tak zaczynałam (nie wiem, co mają w sobie wydawnictwa naukowe). Zawsze mówię, że to jest takie bezpieczne miejsce dla korektora, bo to są w większości książki, które są czytane przez trzy osoby, tzn. przez autora, redaktora i mamę autora. Ryzyko zawodowe jest niewielkie. Ja też zaczynałam w wydawnictwie naukowym i o ile dobrze pamiętam, to stawka za korektę arkusza wydawniczego (arkusz wydawniczy to 40 000 znaków ze spacjami) to było wtedy chyba 35 zł czy 30 zł. Nigdy nie udało mi się zejść poniżej tej kwoty na szczęście, ale to nie były jakieś szałowe stawki, jeszcze biorąc pod uwagę, że ja byłam na początku, sprawdzałam każde słowo – naprawdę długo robiłam te książki. Po dwa, trzy tygodnie jedną. Zarobki były niezbyt wysokie, ale dużo się nauczyłam i nawiązałam dużo kontaktów. Dlatego wydaje mi się, że nie ma czegoś takiego jak za niska stawka na samym, samym początku, bo trzeba powiedzieć, że korektor uczy się w praktyce, więc te pierwsze zlecenia to będzie w zasadzie przedłużenie nauki.

SCH: Właśnie to chciałam powiedzieć. Nabierasz z każdym kolejnym tekstem pewności. Proponowałabym, żeby każdy, kto wchodzi na rynek i zaczyna zdobywać zlecenia, uczciwie sobie odpowiedział, na ile faktycznie to jego doświadczenie czy kompetencje pozwalają mu stawkę podać taką, jaką by chciał otrzymać. Często jest tak, że jak by to powiedzieć… Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało źle, bo jestem osobą, która – jak słyszałaś – wyszła od naprawdę niskich stawek. Pracuję w zawodzie już 10 lat i wciąż jeszcze te stawki, które mam, są zróżnicowane. To nie jest tak, że jest jedna stawka, za którą pracuję, i niżej nie zejdę, absolutnie. Są takie wydawnictwa czy firmy, z którymi pracuję już długo i cenię sobie te współprace. One są długoterminowe, zapewniają mi stałe zlecenia. Nie chcę z nich rezygnować, choć chciałabym, żeby te stawki były wyższe. Próbuję sobie radzić w inny sposób. Na innych projektach na przykład trochę te stawki podnosić, ale też nie są one nie wiadomo jak wysokie. Do tego się dochodzi z czasem.

EP: To, co mówisz, to jest też ten problem, o którym wspomniałaś. Młodym korektorom – czyli rozpoczynającym pracę, nie patrzymy w metryki – ciężko jest zdecydować, jaką wybrać stawkę do zaproponowania, bo one rzeczywiście nie są upubliczniane. Ale to też wynika z tego, że stawki są różne dla różnych zleceniodawców, dla różnych projektów. Ja też przy zmianie strony internetowej zrezygnowałam z podawania cennika na stronie, bo on był w pewnym sensie myjący. Jeżeli książka wymagała dużo więcej pracy, to wtedy proponowałem wyższą stawkę i spotykałam się z pytaniami: dlaczego? Przecież na stronie jest napisane to i to. W tym momencie przekonywanie, argumentowanie wymagało dużo więcej zachodu. To oczywiście była ta sama stawka, którą podaję teraz, bez cennika, ale punkt wyjścia jest inny. Pewnie dlatego też korektorom jest ciężko poznać te bazowe stawki.

SCH: To też jest ciekawy temat: czy w ogóle mieć cennik na stronie? Zauważyłam, że i tak większość osób pyta o wycenę. Self-publisher, autor e-booka, ktoś, kto potrzebuje korekty, tekstu, czasami nie ma czasu albo ochoty wgłębiać się w to, co to jest strona znormalizowana, co to jest arkusz wydawniczy.

EP: Gdzie to sprawdzać.

SCH: Tak. Pisze maila, pyta. Wtedy sprawa jest jasna i faktycznie trzeba zobaczyć tekst, zanim się zaczyna na nim pracować, bo można się rozczarować. Słuchałam Twojego ostatniego podcastu o błędach. Śmiałam się, że faktycznie mnie się też to zdarzyło wielokrotnie i potem sobie plułam w brodę, że wzięłam pracę, którą oszacowałam na trzy dni, a zajęła mi dwa tygodnie. Tak bywa. Do wszystkiego dochodzi się z czasem. Nic tutaj odkrywczego nie powiem. 

EP: Myślę, że to może być dobra puenta. Jak nauczyć się wyceniać? Zaproponować jakąś kwotę. Zrobić redakcję, korektę, potem otrzymać pieniądze na konto i wtedy sobie zadać pytanie: czy to mnie satysfakcjonuje? Czy ta kwota jest adekwatna do tego, co rzeczywiście zostało zrobione, biorąc pod uwagę to, ile potrafię i z czego wynikały jakieś tam dłużyzny? Jeżeli to jest moim zdaniem za mało, proponuję następnym razem więcej. Jeżeli to mi na razie odpowiada, to zostaję przy tej kwocie. 

SCH: Chyba Ola Budzyńska kiedyś powiedziała coś takiego, że stawka, którą proponujesz, to musi być taka stawka, z którą ty jesteś okej. 

EP: Słuchałam tego nagrania. Bardzo mi to zapadło w pamięć. To jest taka kwota, którą da się sprzedać. Mogę zaproponować kwotę z kosmosu, ale jeżeli ja już w drugim zdaniu zacznę przepraszać, że jest tak duża, no to coś jest z tą kwotą nie tak. Z drugiej strony, jeżeli nie będzie mi się chciało usiąść do pracy, bo będę uważać, że pracuję za marne grosze, no to znów z tą kwotą jest coś nie tak. To jest taki fajny filtr, przez który można sobie te swoje stawki filtrować. Wyszłyśmy od książek dla dzieci możemy zakończyć na powtórzeniu. (śmiech)

SCH: Ja bym jeszcze dodała, że tutaj bardzo ważna jest komunikacja. Ja na to bardzo mocno stawiam, jeżeli chodzi o sposób prowadzenia firmy, wyceniania, rozmowy z klientami. Zauważyłam, że nie chodzi o to, żeby się tłumaczyć, dlaczego zaproponowałam taką cenę, tylko żeby temu komuś dokładnie wyjaśnić, co on za tę cenę dostanie. Często robię w ten sposób, że na przykład przeglądam tekst i mówię: poprawki wymagają sprawdzenia tego tu i tu. Pojawiają się nazwiska obcojęzyczne, które trzeba umieć odmienić i sprawdzić w jakichś miejscach, albo nazwy geograficzne. Ostatnio miałam taką sytuację, gdzie klient zadał mi pytanie: „Okej, korekta – to wiemy, że potrzebujemy, ale proszę nam wytłumaczyć, co redakcja zmieni w naszym tekście. Co ona wniesie do naszego tekstu? Proszę powiedzieć”. Ja też nie zakładam, że ta redakcja jest konieczna zawsze, bo też się zdarzyło, że dostałam tekst tak fajnie napisany, że wystarczyła jedna korekta, poprawienie interpunkcji. To się też zdarza, aczkolwiek rzadko. Jeżeli umiesz umotywować swoją pracę, uzasadnić ją, pokazać, na czym będzie polegać, to powiem Ci, że nie zdarzyło mi się chyba jeszcze, żeby ktoś to zakwestionował. Jeżeli widzi dokładnie, jak będzie przebiegać praca. Ja mnóstwo czasu na to poświęcam. Na takie rozmowy z klientami. Chciałabym, żeby oni wiedzieli, jak to będzie wyglądać, żeby nie byli niczym zaskoczeni z mojej strony. Jak sobie wyjaśnimy na wstępie wszystko, to później naprawdę współpraca przebiega wspaniale.

EP: Nie ma niespodzianek. Ja tutaj zawsze podkreślam wagę próbki, bo trudno jest wytłumaczyć, jak tekst się zmieni, a gdy już zleceniodawca, autor dostanie jedną stronę poprawioną, to widzi: „Aha, to tak będzie się ten tekst czytało, na coś takiego się zgadzam”. Nie ma się co dziwić. Wiele osób uważa, że korekta to jest poprawienie literówek i interpunkcji, bo tak się to odbiera. Stąd popularność programów, które rzeczywiście podkreślają, sprawdzają interpunkcję czy nawet są w stanie jakieś rusycyzmy wyłapać. To wyłapią, no ale jednak nie zastąpią żywego korektora. Korektor robi dużo, dużo więcej i ciężko jest czasem to wytłumaczyć, a warto to pokazać.

Jednym słowem, na zakończenie możemy chyba obalić mit, że korekta to jest praca, w której zarabia się tylko na waciki, prawda?

SCH: Myślę, że tak. Gdyby tak nie było, to pewnie byśmy dzisiaj nie rozmawiały.

EP: Pewnie byśmy nie rozmawiały. (śmiech)

Polecane: serial, książka, podcast

Małymi kroczkami, powoli wchodzę do świata podcastów, ale podoba mi się tradycja kończenia rozmów z gośćmi jakimiś poleceniami. Nie mogłam się zdecydować na polecenia jednej kategorii. Książki wydawały mi się zbyt oczywiste. Pominięcie książek też wydawało mi się niezbyt adekwatne. W końcu podcast nazywa się: Po drugiej stronie książki. Uznałam więc, że spróbujemy polecić wszystko. (śmiech)

Zróbmy teraz tak: ja podam kategorię, Ty podasz polecany tytuł i jedno zdanie uzasadnienia. Taka krótka piłka.

SCH: Postaram się.

EP: No dobra, to zaczynamy. Zaczniemy nie od książek, tylko: serial albo film.

SCH: Mało oglądam, muszę przyznać, ale bardzo polecam Watahę. Nie wiem, czy oglądałaś; jeśli nie, to bardzo polecam Tobie i wszystkim, którzy tego słuchają. Oglądałam go, jak zaczęła się pandemia, i totalnie mnie wciągnęło. Udawało się zapomnieć o tym, co się dzieje za oknem. Niesamowita fabuła. Trzy sezony.

EP: Watahy nie oglądałam, więc przesuwam ją sobie na liście kilka punktów wyżej. Książka?

SCH: A czy mogę podać dwie kategorie? Chciałabym bardzo powiedzieć o książce branżowej. Tutaj pewnie nie będziesz zaskoczona. Bardzo polecam wszystkim 497 błędów Łukasza Mackiewicza. Uwielbiam tę książkę i Łukasza jako osobę, redaktora. Jeśli mogę trochę zdradzić, to jak już mój blog powstanie, to ukaże się na nim wywiad z Łukaszem, który niedawno zrobiłam. Właśnie dotyczący tej książki i trochę też pracy korektora. Jak już będzie, to serdecznie wszystkich zaproszę, bo myślę, że osoba Łukasza jest bardzo interesująca. Warto go poznać z innej strony.

EP: Książka jest genialna! Książka o języku, którą można czytać wieczorem do poduszki. Trudno było coś takiego wymyślić, a Łukasz to jeszcze napisał.

SCH: Tak. Świetna jest. Polecam nie tylko korektorom, ale osobom, które lubią o języku czytać. Na pewno się przyda. Jeśli chodzi o książki spoza naszego świata branżowego, bardzo lubię serię wydawnictwa Od Deski do Deski. To jest wydawnictwo Tomasza Sekielskiego. Seria „Na Faktach”. Tam jest kilka książek, są po prostu rewelacyjne. Szczególnie mi się podobała książka Wojciecha Kuczoka Czarna i Inna dusza Orbitowskiego. To są dwie książki, które pochłonęłam i które ogromne wrażenie na mnie wywarły. To takie fabularyzowane historie, ale oparte na historiach kryminalnych, które się wydarzyły w Polsce.

EP: Brzmi zachęcająco.

SCH: Świetnie napisane, bardzo polecam wszystkie tytuły z tej serii, ale chyba szczególnie te dwie, o których teraz powiedziałam.

EP: Powiedz, czy jesteś w stanie zapełnić ostatnią kategorię, bo jest nią podcast. Wiem, że nie wszyscy słuchają podcastów.

SCH: A ja podcasty uwielbiam, one zmieniły moje życie. Jak się pewnie domyślasz, bardzo się to przydaje w takim codziennym życiu człowieka, który na przykład idzie na spacer z dzieckiem albo ma coś do zrobienia w domu.

EP: Przyjemniej się wyciąga zmywarkę, jak się czegoś słucha.

SCH: Trudno jest mi wymienić jeden, bo podcasty dotyczą różnych dziedzin. Na pewno podcast Dominika Juszczyka – skoro rozmawiałyśmy o talentach. To jest źródło głębokiej wiedzy dla mnie. Na razie stamtąd ją czerpię. Bardzo lubię Ewelinę Mierzwińską. Ewelina opowiada o biznesowych rzeczach i o łączeniu macierzyństwa z biznesem. Blisko mi jest do niej i sposobu, w jaki przekazuje wiedzę. Nie będę wymieniać tych wszystkich sztandarowych, które wszyscy znają typu: Mała Wielka Firma, podcast Oli Budzyńskiej. O tych dwóch tylko wspomnę. I oczywiście polecam Twój podcast, Ewo.

EP: Dziękuję. Szczególnie odcinek czwarty. (śmiech)

SCH: Odcinek czwarty – nie wiem, czy będę w stanie go wysłuchać.

EP: Wysłuchasz. Ja Cię do tego przymuszę. Będziesz musiała wysłuchać. jeszcze zanim wszyscy go wysłuchają. (śmiech) To będzie bardzo interesujący odcinek. Nie wiem, czy udało nam się odpowiedzieć na pytanie, co jest lepsze: freelance czy etat? Ale też nie wiem, czy taka była nasza intencja. Wydaje mi się, że udało się pokazanie tych dwóch światów, które się w pewnym sensie zazębiają, bo w zasadzie praca redaktora i korektora wyglądają bardzo podobnie, tylko cała otoczka jest inna. Etat, tak jak wspomniałaś, to więcej takiego bezpieczeństwa związanego ze stałą wypłatą, ale z drugiej strony – w zależności od tego, jaką się ma sytuację rodzinną – etat może tutaj trochę bruździć. Natomiast na freelansie jest więcej obowiązków oprócz zwyczajnej pracy korektora, ale może też być większa satysfakcja z tego, co się robi.

Bardzo się cieszę, że zgodziłaś się przyjść (wirtualnie) do tego podcastu, bo oczywiście nie siedzimy na jednej kanapie, a szkoda.

SCH: Choć niedaleko mamy do siebie.

EP: To prawda. Kiedyś jeden korytarz, a teraz kilka kilometrów.

SCH: Mam nadzieję, że osoby słuchające coś dla siebie z tego wyciągną. Jeśli nie dało się tego usłyszeć w tej rozmowie, to ja bym chciała powiedzieć, że uwielbiam swoją pracę. To jest moja duża pasja, choć czasem może być gorzko.

EP: Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Bardzo Ci dziękuję za rozmowę.

SCH: Dziękuję również.

Komentarzy: 2

  1. Dziecko jako naturalne Pomodoro – no tak zgadzam się, działa idealnie 🙂 Ja też zastanawiam się nad własnym biznesem, niedługo kończy mi się urlop wychowawczy, a dzieci nadal małe, więc wolałabym pracować z domu. Jeśli pandemia się utrzyma, to i tak nie dam rady dojeżdżać do pracy. Zwłaszcza że moje biuro jest w innym mieście niż to, do którego się przeprowadziłaDziecko jako naturalne Pomodoro – no tak zgadzam się, działa idealnie 🙂 Ja też zastanawiam się nad własnym biznesem, niedługo kończy mi się urlop wychowawczy, a dzieci nadal małe, więc wolałabym pracować z domu. Jeśli pandemia się utrzyma, to i tak nie dam rady dojeżdżać do pracy. Zwłaszcza że moje biuro jest w innym mieście niż to, do którego się przeprowadziłam przed porodem. m przed porodem.

    1. Praca w domu wymaga wielu wyrzeczeń, szczególnie jeśli pracuje się z dziećmi u boku. Ale i tak nie zamieniłabym tego trybu. Nie żałuję ani jednego dnia. Trzymam za Was kciuki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *