O kulturzePodcasty

PDSK#015 Jak poprawiać innych i czy w ogóle warto to robić (podcast)

PDSK#015 Jak poprawiać innych i czy w ogóle warto to robić podcast|Funkcje Worda – reklama miniszkolenia|Tabele bez tajemnic – reklama szkolenia|Dialogi i cytaty – reklama miniszkolenia|10 błędów korektorów – reklama podcastu

Nie poprawiaj drugiego, jeśli to Tobie niemiłe. A nawet jeśli wydaje Ci się, że z godnością i wdzięcznością zniesiesz każdą krytykę i poprawkę, to innym tego lepiej oszczędź. Dlaczego? Bo jest wiele możliwości przekazywania wiedzy i edukowania innych, a spośród nich wszystkich nauczanie przez krytykę to opcja zdecydowanie najgorsza. Wobec tego – jak poprawiać innych? O tym będzie dzisiejszy odcinek podcastu Po drugiej stronie książki. Zapraszam!

Subskrybuj: Spotify | Apple Podcasts | Google Podcasts | YouTube | Inne

Montaż: Kamil Dudziński

Transkrypcja: Dorota Siwek

Plan odcinka

  1. Dziecko i skrzydły
  2. Mąż i kwiaty
  3. Mówca i pytanie z publiczności
  4. Twórca internetowy i media społecznościowe
  5. „Jak go nie poprawię, to się nie nauczy”
  6. Druga strona medalu
  7. Jak to robić dobrze? I czy to zawsze działa?
  8. Konsekwencje poprawiania innych
  9. Korekta a budowlanka

Źródła przywoływane w odcinku

Transkrypcja podcastu #015 Jak poprawiać innych i czy w ogóle warto to robić

Jak Internet długi i szeroki mnożą się komentarze, w których jedni wytykają drugim błędy. W dziewięciu na dziesięć przypadków kończy się to niestety pyskówką, obrazą albo wycieczkami osobistymi, które z merytoryką nie mają już wiele wspólnego. A zaczęło się od takich szczytnych, edukacyjnych celów. Czy ten jeden przypadek, kiedy ktoś podziękuje za wskazanie błędu i być może rzeczywiście czegoś się nauczy, jest wart pozostałych dziewięciu burd internetowych? Jak się pewnie domyślacie – jest to dla mnie pytanie retoryczne.

Zabrzmi to trochę pretensjonalnie, ale od lat obserwuję media społecznościowe z punktu widzenia osoby zajmującej się zawodowo językiem polskim. Dziś nikt ani nic nie przekona mnie do tego, że publiczne wytykanie ludziom błędów może mieć jakikolwiek sens. Mówimy oczywiście o błędach językowych, bo to jest moja działka, tymi się teraz zajmujemy. Bardzo chętnie usłyszę, a właściwie przeczytam w komentarzach pod tym odcinkiem podcastu, jakie jest Wasze zdanie na ten temat, ale korzystając z tego, że jestem aktualnie przy głosie, zacznę od przedstawienia Wam moich argumentów.

Sytuacja 1. Dziecko i skrzydły

Tak ją nazwałam. Wyobraźcie sobie taką sytuację: podchodzi do Was Wasze – powiedzmy – trzyletnie dziecko. Niech to będzie syn. Akurat mam trzyletniego syna, więc jest mi to sobie łatwiej wyobrazić. Narysował samolot albo zrobił go z papieru i mówi: „Mamo, zobacz, jakie ten samolot ma piękne czerwone skrzydły”. Co wtedy robicie? Oglądacie obrazek, omawiacie go wspólnie, zastanawiacie się, jak ten samolot został skonstruowany? Chwalicie dziecko za dobrze wykonaną pracę czy mówicie: „Nie, nie, nie, Jasiu, mówi się skrzydła, a nie skrzydły”?

Sytuacja 2. Mąż i kwiaty

Mówię o mężu, bo jest to bliska mi sytuacja, ale możecie zamienić męża na żonę, żonę na partnera, partnera na partnerkę – każda wersja będzie dobra. Przychodzi ów mąż do domu i bez okazji, bo tak jest mniej przewidywalnie, przynosi ze sobą bukiet kwiatów. Wręcza je swojej żonie, mówiąc, że zakupił dla niej takie piękne margaretki. Co robi żona? Idzie po wazon, nalewa wodę i uśmiechnięta wkłada te kwiaty do wazonu, stawia je na stole w jadalni, żeby było je dobrze widać? Czy może upomina męża, mówiąc, że nie mówi się margaretki, tylko oczywiście margerytki. Jak on mógł się tak haniebnie pomylić!

Sytuacja 3. Mówca i pytanie z publiczności

Konferencja. Jesteś prelegentem. Wygłaszasz bardzo ważny, bardzo merytoryczny wykład w dziedzinie, na której naprawdę doskonale się znasz. W pewnym momencie, kiedy jest czas na pytania od publiczności (na widowni jest – powiedzmy – około tysiąca osób), ktoś wstaje i mówi, że wszystko fajnie, wszystko pięknie, fizyka kwantowa jest okej, ale przez cały czas na wykładzie mówisz, że robisz coś cięgiem, a przecież mówi się ciągiem. W tle tysiąc osób. Fizyka kwantowa. I dostajesz komentarz o tym, że trzykrotnie, czterokrotnie popełniłeś/popełniłaś jakiś tam błąd językowy. Jak się teraz czujesz? Swoją drogą, sytuacja jest mi bliska, bo ponieważ mieszkam na południu, to ja też mówię, że robię coś cięgiem, a nie ciągiem, ale z fizyką kwantową akurat nie mam nic wspólnego.

Sytuacja 4. Twórca internetowy i media społecznościowe

Prowadziłam w tym roku na wiosnę webinar o dialogach i cytatach. Możecie go zresztą znaleźć na stronie kurskorektytekstu.pl.

Dialogi i cytaty – reklama miniszkolenia

Przed spotkaniem została odpalona na Facebooku reklama zachęcająca do zapisania się, zarejestrowania i przyjścia na ten darmowy webinar. I teraz wyobraźcie sobie, jaka dyskusja rozgorzała pod jedną z reklamowych grafik. Otóż dyskusja dotyczyła tego, czy mówi się wielka, czy duża litera. Jak zwykle piszę o dużej, bo tak wolę, ale ze szkoły wynieśliśmy mylne przekonanie – podkreślam: mylne – o tym, że to błąd, bo mówi się tylko wielka litera. Nieprawda. Są to synonimy. Możecie sobie już wykreślić kolejną szkolną regułkę ze swojej pamięci. Razem z tą, że przed „i” nie stawiamy przecinka albo przed „który” stawiamy przecinek. One też nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.

W każdym razie walka pod tą grafiką zrobiła się straszna. Szymon, który pomaga mi z reklamami na Facebooku i na Instagramie, mówi, że to dobrze, bo jest dużo komentarzy, więc będą duże zasięgi. Bardzo dobrze. Ale jak to wygląda z mojej perspektywy – jako twórczyni tego webinaru? Przygotowuję się, żeby za darmo wygłosić dwugodzinny wykład, przekazać w przystępny – mam nadzieję – sposób wiedzę, którą sama zdobywałam przez kilkanaście lat. Uwielbiam to. Uwielbiam uczyć. Uwielbiam dzielić się tym, co wiem. Spędzam na przygotowaniach kilka dni, bo najpierw skrypt, później wszystkie grafiki, prezentacja, grafiki do mediów społecznościowych, opowiadanie o tym webinarze tutaj i tam, żeby jak najwięcej osób o nim usłyszało, mogło przyjść i się czegoś nauczyć… A w odpowiedzi słyszę, że co ze mnie za korektorka, skoro nawet nie wiem, że mówi się wielka litera. Przecież pani w podstawówce tłumaczyła, a ja o tym nie wiem.

To jest tak, jakby ktoś Was zaprosił na kolację do swojego domu. Przychodzisz, patrzysz, jak ta osoba przygotowuje posiłek. Siedzisz sobie na kanapie. Pijesz sok albo wino – co wolisz. Patrzysz, jak ta osoba dekoruje stół. Ty nic nie musisz robić. A potem gospodarz zadaje Ci pytanie, czy rozstawić stoliki tutaj, czy na polu. Na co Ty prychasz i odpowiadasz: „Przecież się mówi: na dworze”. I wychodzisz. Fajnie? Niefajnie.

Moja analogia może nie jest idealna, bo wielka/duża litera to naprawdę synonimy, natomiast pole jest regionalizmem i co prawda błędem nie jest, ale w oficjalnej polszczyźnie powinniśmy używać sformułowania „na dworze”. Ale jeżeli przymknąć na ten niuans oko, to te dwie sytuacje mają ze sobą jednak wiele wspólnego. A co jest punktem wspólnym? Czepianie się drobiazgów, szczegółów, kiedy ktoś chce Ci przekazać coś o wiele ważniejszego. To jest tak, jakby komuś publicznie mówić, że ma plamę na koszuli, kiedy ta osoba przychodzi do nas z prezentem, z tortem, czymś, co chce nam wręczyć. To lekkie faux pas. W tym wypadku internetowe faux pas.

„Jak go nie poprawię, to się nie nauczy”

Czy w którejkolwiek z powyższych sytuacji poczulibyście się komfortowo? Nie sądzę. A jednak ktoś mógłby powiedzieć, że jeśli nie poprawię dziecka, męża, mówcy, to będą oni trwać w swojej językowej nieświadomości. Jeśli ja ich nie poprawię, to oni się nie nauczą. Naprawdę? Nie nauczą się? Czy nauka przez publiczne upokarzanie kogoś – wiem, to mocne słowo, ale trzeba nazwać rzeczy po imieniu – jest naprawdę jedyną słuszną drogą?

Pamiętacie jeszcze, jak to było, kiedy staliśmy w szkole przed tablicą i odpowiadaliśmy na lekcji na przykład w podstawówce? I jak się czuliśmy, kiedy nie znaliśmy odpowiedzi albo kiedy się pomyliliśmy? Ktoś z klasy pewnie spuścił głowę, bo też nic nie umiał, ktoś inny może próbował nam podpowiadać, ktoś patrzył ze współczuciem, bo pewnie przed chwilą przeszedł to samo. Może trafił się ktoś, kto się śmiał pod nosem… albo i nie pod nosem. Czy wtedy naprawdę łatwiej nam było cokolwiek zapamiętać? Czegokolwiek się nauczyć? Czy może stres i wstyd nas tak zżerały, że wyparliśmy tę sytuację z pamięci i naprawdę niczego się nie nauczyliśmy?

Jeśli macie silną psychikę i takie sytuacje Was nie ruszają, to super. Szczerze Wam zazdroszczę. Ale zakładam, że takich osób jest mniej.

To dobrze wygląda tylko na filmach. Oglądam teraz na Netfiksie serial How to get away with murder (Sposób na morderstwo). Tam w czasie wykładów prowadząca co chwilę wywołuje kogoś do odpowiedzi. Ona już sama w sobie – sama jej postać – budzi grozę. Studenci przychodzą cali drżący na jej zajęcia. Atmosfera jest napięta, wszyscy się boją. Zapytany cały się trzęsie, a to są dorośli ludzie – dwudziestokilkuletni zwykle. O dziwo, studenci bardzo dobrze sobie radzą. Po każdym upokorzeniu jednego z nich mamy wrażenie, że cała reszta i on sam dużo się nauczyli, że ten upokorzony rzeczywiście zapamiętał najwięcej. Tylko że to jest serial, a nie życie.

Pamiętam ze swoich studiów takich prowadzących, którzy budzili grozę. Jak teraz się zastanawiam, czy rzeczywiście najwięcej pamiętam z ich zajęć, to odpowiedź brzmi: nie. Pamiętam głównie ten stres i tę grozę. Najwięcej zostało mi w głowie po spokojnych rozmowach, po przerzucaniu się argumentami, po zajęciach i ćwiczeniach, które były prowadzone w atmosferze zrozumienia i przyzwolenia na błędy.

Druga strona medalu

Żeby jasno nakreślić całą tę sytuację, powinnam wspomnieć o jeszcze jednym przypadku. Mówiłam do tej pory o sytuacjach, kiedy rzeczywiście ktoś popełnił błąd i był publicznie upomniany, ale nie zapominajmy o drugiej stronie tego medalu. To, co komuś może się wydawać błędem, nie zawsze nim jest.

Jakiś czas temu, już w dobie pandemii, było organizowane – bodajże na 11 listopada – ogólnopolskie dyktando. Jedno z dyktand organizowanych dla Polaków, tym razem w wersji online. Po tym dyktandzie organizatorzy powiedzieli, że jeżeli ktoś znalazł jakieś błędy w tekście, to oczywiście może je zgłosić i one zostaną wzięte pod uwagę. W związku z tym ogłoszenie wyników dyktanda bardzo się opóźniło, bo wyobraźcie sobie, że zgłoszeń z błędami przyszło strasznie dużo! O ile pamiętam, ponad setka. Pamiętam dokładnie post opublikowany na Facebooku przez organizatorów. Mówili w nim o tym właśnie, że bardzo dużo zgłoszeń do nich dotarło, i dodawali, że oczywiście każde z tych zgłoszeń czytają, dokładnie analizują, ale już teraz mogą powiedzieć, że jakieś 99% zgłoszonych rzekomych błędów to nie są błędy!

Jestem w stanie w to uwierzyć. Dlaczego? Dlatego że nam się wydaje, że na przykład przed „i” nie stawiamy przecinka, bo tak nas uczono w szkole. Nam się wydaje, że nie mówi się „duża litera”, tylko „wielka litera”, bo tak nas uczono w szkole. Wydaje się nam, że nie wolno zaczynać zdania od „więc”, bo tak nas uczono w szkole. Żadna z tych rzekomych zasad, które teraz przytoczyłam, nie jest prawdziwa. Możemy postawić przecinek przed „i” w konkretnych sytuacjach. Możemy zacząć zdanie od „więc” w konkretnej sytuacji, a że duża i wielka litera to to samo – to już wiecie.

Jak to robić dobrze? I czy to zawsze działa?

Czy wobec tego w ogóle nie powinno się wskazywać błędów?

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o odpowiedzi, to cytat z Pisma Świętego, gdzie są takie słowa – oczywiście nie przytoczę ich dokładnie, ale sens zostanie zachowany – „Gdy twój brat zgrzeszy przeciwko tobie, to idź i upomnij go w cztery oczy”. Idź i upomnij go w cztery oczy! Nie publicznie, nie komentarzem na Facebooku. Może Ci się nawet wydawać, że to jest upomnienie w cztery oczy [na Facebooku], ale nie. Ten komentarz nie zostanie przeczytany tylko przez właściciela na przykład fanpage’a facebookowego czy właściciela grupy, ale przez – powiedzmy – 3500 innych osób, które do tej grupy należą, albo przez 10 tysięcy innych osób, które obserwują daną osobę na Facebooku.

Tak naprawdę nawet upominanie w cztery oczy nie daje gwarancji sukcesu. Przypominam sobie sytuację, kiedy ja sama wskazałam komuś w Internecie błąd na grafice. Była to osoba, której nie znam osobiście, ale znaliśmy się internetowo. Osoba zajmująca się też językiem. Nie korektorka. To było lata temu. To nie była zwyczajna grafika, bo pewnie wtedy po prostu poszłabym dalej, natomiast na tej grafice ta osoba reklamowała swoje usługi w zakresie tworzenia tekstów, publikacji, usługi marketingowe i między innymi korektorskie, redakcyjne. Na tej grafice był – w moim odczuciu – dość duży błąd. Oczywiście nie wystosowałam publicznie komentarza pod tą grafiką, ale wysłałam wiadomość prywatną, w której napisałam: „Słuchaj, popraw sobie tam to i to, żeby Ci ktoś nie wytknął tego błędu, bo głupio by było. Reklamujesz się, że też poprawiasz teksty. Pewnie jakieś przeoczenie nastąpiło. Jak sobie to poprawisz, to myślę, że będzie lepiej”. No i niestety moja próba uczynienia świata lepszym spotkała się z negatywną reakcją. Błąd nie został poprawiony. Autorka tej grafiki powiedziała, że ona tak napisała i tak to zostanie, a ona sobie nie życzy takich komentarzy i gdyby chciała usłyszeć opinię, toby o to poprosiła. Oczywiście to było jej święte prawo! To tym bardziej dało mi asumpt do myślenia o tym, że może rzeczywiście nie warto się wszędzie pchać z tymi swoimi korektorskimi poprawkami, bo jeżeli ktoś tego nie chce, to nie ma sensu go uszczęśliwiać na siłę.

Inny przypadek. Ja zrobiłam błąd – na reklamie któregoś z kolejnych webinarów. To był bodajże webinar o tabelach, który nie jest już dostępny na mojej stronie. Tytuł tego webinaru brzmiał Tabele bez tajemnic. Słowo „tajemnic” niesie w sobie duży potencjał literówkowy.

Szymon przygotowywał grafiki do reklam i – mój błąd, mój błąd, mój błąd, jak kiedyś mówił kabaret Mumio – sprawdziłam tylko jedną z tych grafik. Popełniłam podstawowy błąd początkującego korektora, to znaczy założyłam, że jeżeli na jednej grafice będzie poprawny zapis, to na wszystkich innych, skoro jest tam ten sam tekst, też będzie on poprawny. Założyłam, że grafik zrobił kopiuj-wklej. Nigdy nie wolno czegoś takiego robić! Nigdy nie wolno czegoś takiego zakładać, bo jeżeli grafik nie zrobił kopiuj-wklej, tylko wklepywał z klawiatury za każdym razem ten sam tekst (a tak było w tym przypadku), to na drugiej grafice mogła być literówka. I tak się wydarzyło.

Jeśli chcesz poznać więcej błędów początkujących korektorów, żeby się przed nimi ustrzec – wysłuchaj odc. 3 podcastu Po drugiej stronie książki.

10 błędów korektorów – reklama podcastu

Dosyć szybko tę literówkę zauważyłam. Ale kilkadziesiąt osób zdążyło zobaczyć tę reklamę, zanim została zdjęta. Akurat w tym wypadku bardzo bym się cieszyła, gdyby przyszedł ktoś i w cztery oczy powiedział mi: „Ej, Ewa, tam jest literówka. Poprawcie tę reklamę, grafikę. Albo zdejmijcie ją, albo zróbcie z nią cokolwiek innego”. Bardzo bym się ucieszyła, gdybym wcześniej dostała taką wiadomość prywatną, co się niestety w tym wypadku nie wydarzyło.

Konsekwencje poprawiania innych

Co zrobiłam z tą reklamą? Ta historia ma drugie dno – drugi morał, jeżeli chcielibyśmy użyć takiego górnolotnego słowa. Oczywiście natychmiast ją zdjęliśmy, a ja przez parę godzin rozbijałam sobie kołki na głowie, zastanawiając się, jakim cudem ja to przepuściłam! Oczywiście wiem, jak to się stało. Poczyniłam niesłuszne założenie, że inne grafiki są równie poprawne jak pierwsza. Ale uwaga! Potem otrzepałam się i wróciłam do przygotowywania webinaru. Nie dałam sobie wmówić – sobie samej, bo nikt mi tego nie mówił z zewnątrz – że ta literówka świadczy o tym, że powinnam z tego webinaru zrezygnować, bo się do niczego nie nadaję, nie jestem korektorem albo nie mam prawa się tak nazywać. I że nie mam prawa nikogo uczyć, skoro sama przepuściłam błąd na grafice. Nie przyjęłam tego do wiadomości, mimo że mój wewnętrzny impostor, oszust bardzo głośno domagał się wysłuchania swoich uwag.

Webinar o tabelach się odbył, zobaczyło go na żywo kilkaset osób, kilkaset innych wykupiło dostęp do pełnego pakietu materiałów, czyli do nagrania, e-booka, prezentacji i notatki wizualnej, które zawsze powstają po moich webinarach. Szkolenie pomogło wielu ludziom ogarnąć temat tabelek w Wordzie – i pod kątem edytorskim, i pod kątem technicznym. A to dlatego, że nie dałam sobie samej wmówić, że skoro zrobiłam literówkę, to się do niczego nie nadaję.

Jakie są najbardziej widoczne konsekwencje bycia poprawianym w Internecie? Strach przed zadawaniem pytań i – w przypadku korektorów – strach przed reklamowaniem swojej działalności w Internecie. To są dwa naprawdę bardzo poważne problemy.

Jestem autorką kursu dla korektorów: Akademii korekty tekstu. Kursu, w czasie którego uczę, jak zostać korektorem. Wiecie, jaka była największa trudność w przygotowaniu tego kursu? Nie zaplanowanie treści, nie napisanie ich. Owszem, napisanie ich było mozolne i żmudne. Zajęło mi mnóstwo czasu, ale sam spis treści stworzyłam w ciągu jednego wieczora. Największą trudnością było pokonanie strachu, że ten kurs nie będzie perfekcyjny i że ktoś powie, że są w nim błędy.

Jesienią startuje czwarta edycja Akademii korekty tekstu. Teraz na kursie od razu pojawia się moduł pod nazwą „Errata”. W tym module umieszczam informacje o większych poprawkach, które wprowadzam w trakcie danej edycji. Można by powiedzieć, że to jest skandal i obciach, ale spotkałam się wyłącznie z pozytywnymi reakcjami. Chcę wierzyć, że spotkałam się z nimi dlatego, że negatywnych nie ma, a nie dlatego, że ktoś się nie odważył lub nie chciał mi o tym mówić. Umówmy się: jeżeli kurs składa się z ponad tysiąca stron w PDF-ach, stron przepełnionych merytoryką, z około setki stron ćwiczeń – to nie ma ludzkiej siły, żeby gdzieś się tam jakaś literówka czy inne błędy nie wkradły!

I jeszcze jedno. Kursanci podkreślali, że ta errata miała dla nich wymiar wręcz terapeutyczny. W Akademii uczymy się zawodu korektora – zawodu polegającego na wyłapywaniu błędów. Jaka jest największa obawa przyszłych korektorów? Oczywiście – czy zdobędą zlecenia, tak. Ale druga z tych obaw brzmi tak: a co, jeśli ja wszystkiego nie wypatrzę? A co, jeśli sama zrobię błąd? A co, jeśli sam przepuszczę błąd? Kiedy kursanci widzieli, że wszystkim przytrafiają się błędy i nijak nie umniejsza to wartości merytorycznej na przykład takiego kursu jak Akademia korekty tekstu, a do tego widzieli, że można się do tych błędów przyznać, normalnie o nich mówić i po prostu je poprawić, to ściągało z nich brzemię dążenia do perfekcji. Zmniejszało opór i strach. I żeby nie było, że ja to sobie wymyślam – naprawdę jest to zdanie kursantów.

Korekta a budowlanka

Jesteśmy bardzo surowi w stosunku do ludzi zajmujących się językiem zawodowo. Jestem akurat w trakcie dużego remontu w moim domu. Jeżeli firma wykończeniowa przychodzi do nas do domu i robi remont, to zawsze potem się znajduje jakieś niedoróbki. Mogę Wam podać setki przykładów jakichś takich błędów, które popełniły nasze ekipy remontowe. A to „uszczerbali” płytkę przy schodach, bo coś im tam z dachu spadło, a to nie domalowali dokładnie kawałka ściany przy jednym oknie, a to gniazdka założyli o kilka centymetrów za daleko, a to gniazdko założyli do góry nogami – i tak dalej, i tak dalej. Właściwie nie gniazdko tylko włącznik. Ale do meritum. Czy ja bym Wam tę firmę poleciła? Tak, tak, po trzykroć tak! Jestem bardzo zadowolona z efektów ich pracy – mimo tych niedoróbek. Przymknięcie oka przychodzi mi tu bardzo łatwo.

Zastanawiam się, dlaczego z językiem jest inaczej. Dlaczego wiele osób załamuje ręce, kiedy w książce znajdzie jedną czy dwie literówki? Nie wiem, dlaczego tak jest, ale mam pewną teorię.

W przypadku budowlanki większość z nas ma poczucie, że samodzielnie za Chiny ludowe tego nie zrobi. Ja jeszcze ściany może bym pomalowała, ale dachu jednego nie ciągnę, drugiego nie założę. Po prostu się na tym nie znam. Zakładam jednak, że każda z osób, które słuchają tego podcastu, czyli także Ty, potrafi mówić po polsku i przez wiele lat w szkole uczyła się tego języka. Mamy więc poczucie, że się na języku polskim znamy. A skoro my wyłapaliśmy literówkę, nie będąc zawodowym korektorem / zawodową korektorką, no to jakim cudem ktoś, komu za to płacą, ją przepuścił?! Ale my, jako osoby niezajmujące się zawodowo korektą, nie wiemy, ile pracy musiał włożyć korektor w to, żeby z książki zniknęła setka innych błędów. Tych błędów już nie widać, bo ich nie ma na wydruku. Nie widać tego, co się dzieje za kulisami.

Wydawcy mogliby załączać do książek przynajmniej fragmenty oryginału. Powiedzmy – pięć stron nietkniętych ręką redaktora na sam koniec. Wtedy może czytelnicy, którzy nie są zaznajomieni z kulisami pracy korekty i redakcji, bardziej by docenili rzeczywistą rolę redaktorów i korektorów w książce. Bo z błędami jest jak z karaluchami. Uwielbiam to porównanie, chociaż za karaluchami nie przepadam. Za każdym jednym karaluchem, który wyszedł na światło dzienne, kryje się setka innych ukrytych za ścianą. Rolą korektora jest utrzymanie całej rodziny karaluchów w ukryciu, poza zasięgiem wzroku czytelnika. A najlepiej wybicie ich na amen. Tylko że na widok tego jednego, który się przedarł, wiele osób i tak krzyknie.


Czy poprawianie błędów jest potrzebne? Oczywiście, że tak. Na tym bazuje zawód korektora.

Czy należy to robić publicznie? Moim zdaniem – kategorycznie nie.

Czy są sposoby na to, żeby wskazać komuś błąd i przy tym nie zawstydzać go ani nie krytykować? Oczywiście, że tak. Jednym z nich jest upomnienie w cztery oczy.

Czy te sposoby zawsze działają? Jak pokazuje jeden z przykładów, o których mówiłam wcześniej – nie.

Dlatego trzeba rozwijać w sobie empatię i wyciągać wnioski, żeby na przyszłość skuteczniej nieść kaganek oświaty, o ile mamy takie ambicje. Trzeba też pamiętać, że zawsze, w każdej sytuacji najważniejszy jest po prostu dobry przykład. Jeżeli sto razy powtórzę mojemu trzyletniemu synowi, że samolot ma skrzydła, że dorobimy do jego samolotu skrzydła i że pomalujemy wspólnie skrzydła – to on w końcu przestanie mówić, że to są skrzydły.

Trzeba też pamiętać o tym, że po drugiej stronie zawsze stoi człowiek. Niech Was nie zmylą ekrany komputerów. Tam naprawdę zawsze po drugiej stronie siedzi człowiek. Przez naśladowanie i w atmosferze zrozumienia i empatii uczymy się skuteczniej niż poddawani krytyce. Bo życie to nie jest Netflix. Na szczęście.

Komentarzy: 2

  1. Też mam trzyletniego syna, akurat Jasia. Gdy Jaś przychodzi z powiedzmy samolotem i chwali się: „patrz, mamo, jakie ten samolot ma fajne skrzydły”, zwykle odpowiadam mu: „ale ma super skrzydła!”, chwalę, ale gdzieś tam też poprawiam, bo wiem, że zapamięta, jednak nie jest to wysunięte na pierwszy plan. Mężowi też w pewien sposób jest mi latwiej „wytknąć” błąd, ale on akurat lubi uczyć się nowych rzeczy i jest perfekcjonistą, często dyskutuje ze mną na temat błędu, który popełnił. Jednak jeśli chodzi o zupełnie nieznajomych i dalszą rodzinę, nie czuję się w obowiązku ich poprawiać, chyba że sami o to zapytają. Na szczęście dość często mam przy sobie wygadaną córkę (4,5l), która nie ma problemu z tym, żeby w sklepowej kolejce poprawić stojącą przed nami panią słowami: „gram się odmienia i nie mówi się gram, tylko gramów”. ‍♀️

    1. To jest najlepszy sposób – jak będziemy do dzieci mówić poprawnie, to w końcu załapią te właściwe formy. Ale szczerze mówiąc, cieszę się z tych lat, kiedy Jasiek przekręca wyrazy, to jest niesamowicie śmieszne 🙂 Na przykład jak mówi: „Będę idł” 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *