„Psucie rynku”, czyli praca za darmo lub za małe pieniądze

„Psucie rynku”, czyli praca za darmo lub za małe pieniądze

W sobotę 11 czerwca 2022 roku (datę podaję dla potomności) miało miejsce historyczne wydarzenie – pierwsza konferencja kursantów Akademii korekty tekstu. Szalone przedsięwzięcie, które przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Niesamowite uczucie – poznać na żywo tyle osób, z którymi miało się dotąd kontakt jedynie przez internet. Poznać i z nimi porozmawiać!

Ostatnim punktem części oficjalnej była praca w grupach. Uczestnicy mieli do omówienia cztery tematy, które będę Wam prezentować w kolejnych artykułach. Na grafikach poniżej zobaczycie część wniosków spisanych przez kursantów Akademii w czasie konferencji. A pomiędzy nimi – moje krótkie podsumowanie. Zapraszam do dyskusji w komentarzach!

Psucie rynku – grafika 1

„Psucie rynku”

Dlaczego w cudzysłowie? Bo moim zdaniem używanie tego sformułowania w stosunku do freelancerów i mikroprzedsiębiorców jest kompletnie nieadekwatne. Rynek mogą „psuć” duzi gracze, których na to stać. Zakłada to celowe działania zmierzające np. do zaniżania cen (i co za tym idzie – jakości), żeby wyeliminować albo osłabić konkurencję.

Nie teoretyzujmy, przenieśmy to na grunt pracy z tekstem. Czy potraficie sobie wyobrazić sytuację, żeby jakikolwiek korektor (bądź korektorka oczywiście – dla uproszczenia będę używać jednej formy) drastycznie zaniżył swoje stawki tylko po to, żeby zgarnąć zlecenie sprzed nosa kolegi czy koleżanki? Normalnie pracuje za dużo wyższe, ale rzuca kwotę pomniejszoną o 50%, bo takie ma widzimisię. Realny scenariusz? Moim zdaniem – nie.

Dlaczego korektorzy proponują niskie stawki?

  • Nie mają zleceń, co wynika chociażby z tego, że dopiero wchodzą na rynek i nie mogą się pochwalić bogatym portfolio.
  • Dopiero uczą się zawodu, są więc świadomi, że mogą przepuścić w tekście jakieś błędy. Uczciwie podchodząc do sprawy, nie proponują stawek takich jak doświadczeni korektorzy.
  • Nie znają stawek obowiązujących na rynku, a słyszeli, że to praca, w której można zarobić „na waciki”, więc nie chcą przesadzić z wyceną. Ale to przecież nie znaczy, że celowo psują rynek! Jak mogą to robić celowo, skoro nie mają pełnego obrazu sytuacji?

Droga do zawodu korektora

Pewnie istnieją zawody, w których opanowanie określonego zakresu kompetencji pozwala w miarę szybko otrzymać pracę za standardową w tej profesji stawkę. Zawód korektora do nich nie należy.

Na początek trzeba opanować setki zasad językowych i edytorskich, które do najłatwiejszych nie należą. Kiedy już zapoznamy się z nimi, wypada nauczyć się wprowadzać je w życie, czyli w prawdziwych tekstach, a nie wyrwanych z kontekstu przykładach. Wprowadzanie w życie oznacza konieczność opanowania obsługi przynajmniej dwóch programów (Word i Adobe Reader). Należy też nauczyć się dostosowywać poznane zasady do wymogów danego gatunku i stylu autora, co można zrobić jedynie w praktyce, a więc w czasie redakcji i korekty kolejnych tekstów.

Najważniejszym punktem na start jest jasne określenie, czego się nie wie. Dzięki temu można systematycznie doskonalić swoje umiejętności i ocenić swój stopień zaawansowania w odniesieniu do konkretnych tekstów. Pracuję z artykułami naukowymi i tworzenie bibliografii mam w małym palcu? Odzwierciedli się to w moich stawkach. Chcę spróbować swoich sił w beletrystyce, ale oprócz prywatnej lektury nigdy nie miałam do czynienia z takim tekstem? Zaproponuję niższą stawkę, z zastrzeżeniem, że jeszcze się tego uczę, ale potrzebuję wdrażać się w praktyce. I to nie jest psucie rynku – to regularna praca nad byciem coraz lepszym.

Praktyka czyni lepszym

Syndrom oszusta

Świadomość swoich braków może być jednak zgubna. Oto na scenę wkracza nasz stary znajomy i szepcze do ucha:

„Nie możesz podnieść stawek. Zobacz, ile jeszcze nie wiesz! Przepuściłaś literówkę w tamtym tekście, pamiętasz? A ten rusycyzm, o którym czytałaś wczoraj? Jeszcze dwa dni temu sama tak pisałaś i nie miałaś pojęcia, że to błąd. Bądź sobie już tą korektorką, jeśli chcesz, ale stawek to ty nie podnoś, bo wstyd!”.

Czy niedocenianie samego siebie podyktowane syndromem oszusta to także psucie rynku? Takie stwierdzenie byłoby bardzo krzywdzące wobec osób, które ulegają tym podszeptom. Nie jest łatwo wyceniać swoje działania, szczególnie jeśli wiemy, jak wiele jeszcze nauki przed nami. Warto zrobić dwa kroki do tyłu i uświadomić sobie, jaką drogę już przebyliśmy. Warto zachować swoje stare korekty, by wrócić do nich po jakimś czasie – i docenić swoje postępy. Warto wreszcie konsultować się z kolegami i koleżankami po fachu. Freelancer, przedsiębiorca jest bardzo samotny w swoich działaniach. Niemal każdy freelancer. Znalezienie przyjaznego grona osób, z którymi można porozmawiać o swoich rozterkach, jest na wagę złota.

Praca „za darmo”

Pierwsze korekty zaczęłam robić w 2006 roku. Minęło kilkanaście lat, a ja nadal pracuję „za darmo”. Znów ten cudzysłów. Zaraz się z niego wytłumaczę.

Jeszcze na studiach poprawiałam teksty dla portali z recenzjami książek. Nie dostałam za to ani złotówki, ale nie wahałam się nawet przez moment. Ba, sama sobie te portale wyszukałam i sama pisałam do nich z prośbą o możliwość redagowania dla nich tekstów. Sytuacja była bardzo prosta – albo „tylko” studiuję i czekam na mannę z nieba, albo biorę się do roboty i zdobywam doświadczenie na każdym możliwym froncie. Które wydawnictwo zatrudniłoby korektorkę po pierwszym roku studiów, z zerowym doświadczeniem? Mój telefon jakoś nie urywał się od propozycji z ofertami pracy. Pomijam już fakt, że media społecznościowe i blogosfera raczkowały, więc i online mało było możliwości zatrudnienia czy nawet zdobycia doświadczenia. Korekty dla niszowego portalu książkowego okazały się dla mnie genialną szkołą życia.

Nie dostawałam regularnych feedbacków, ale od czasu do czasu redaktor prowadzący podrzucił mi jakąś wskazówkę. To wtedy dowiedziałam się, jaka jest różnica między ilością a liczbą. Może się Wam to wydać śmieszne – teraz takie posty pojawiają się średnio raz w tygodniu na dziesiątkach kont korektorów na Instagramie czy Facebooku. Ale wtedy… takie konta nie istniały! Wiedzę trzeba było czerpać – o zgrozo! – ze słowników. A one nie uwzględniały wszystkich niuansów. Do tej pory zresztą nie uwzględniają.

Nie dość więc, że nauczyłam się wiele, to jeszcze pokłosiem tych korekt była moja pierwsza etatowa praca w wydawnictwie. Redaktor prowadzący portalu książkowego był zatrudniony jako sekretarz redakcji jednego z ogólnopolskich periodyków (to były lata, kiedy czasopisma jeszcze nieźle się trzymały). Kiedy zwolniło się u nich miejsce – jak myślicie, komu je zaproponował?

Ale w porządku, to były początki. Możecie się zastanawiać, dlaczego po kilkunastu latach pracy wciąż podejmuję się zleceń, za które nie dostaję ani złotówki. To bardzo proste – bo chcę i mogę. Najczęściej wspieram w ten sposób projekty charytatywne i cieszę się, że dzięki swojemu doświadczeniu mam możliwość przyczynić się do zrealizowania jakiegoś projektu. Ktoś kiedyś pomógł mnie, teraz ja pomagam innym.

Satysfakcja ze zrobienia czegoś dobrego to jedno, ale oczywiście każda taka pomoc miewa też wymiar pragmatyczny. Korekta – wbrew pozorom – polega na pracy z ludźmi. A ludzie angażują się w przeróżne działania, nie tylko charytatywne. Jeśli autor książki, którą zredagowałam za darmo w ramach pomocowego projektu, będzie wydawał kolejny tytuł, już komercyjny – jak myślicie, do kogo się zwróci z prośbą o pomoc?

Dla każdego coś miłego

Żyjemy w czasach, kiedy w galerii handlowej usytuowane są obok siebie sklepy z ciuchami za 10 zł i takie, w których na sukienkę trzeba wydać połowę średniej pensji (może trochę przesadziłam, ale wiecie, o co mi chodzi). W jednych i drugich są klienci. Powiem więcej – ci, którzy zwykle kupują w droższym sklepie, raczej nie skuszą się na promocję w tańszym, choćby mogli za te 10 zł dostać pięć bluzek.

Jeśli za wyższymi stawkami idzie jakość, to zawsze znajdzie się klient, który zechce za nią zapłacić. A ten, który nie wymaga perfekcji, chce tylko mieć usługę wykonaną szybko i względnie tanio – i tak się na taką „ekskluzywną” ofertę nie skusi. Gdzie tu więc psucie rynku? Jak mawia staropolskie przysłowie: każda potwora znajdzie swojego amatora. (Tu by się przydał emotikon z mrugnięciem okiem, ale mam nadzieję, że go sobie wyobraziliście).

*

Jeśli masz swoje przemyślenia odnośnie do „psucia rynku” – podziel się nimi w komentarzu pod tym artykułem.

Komentarzy: 2

  1. Przypomniałaś mi, jak po porzuceniu pracy w branży tłumaczeniowej (ze względu na niskie stawki) zgodziłam się przetłumaczyć za darmo króciutką książkę self-publisherki na temat mało znanej w Polsce choroby. Wiedziałam, że także tłumaczenia na inne języki były wykonywane za darmo i sama też uznałam to za wolontariat, który jednocześnie spełniał moje marzenie o tłumaczeniu książki (przez wszystkie lata pracy w zawodzie tłumaczyłam same dokumenty, strony internetowe, instrukcje, słowem wszystko, tylko nie beletrystykę). Myślałam, że bez problemu znajdę kogoś, kto również za darmo zrobi korektę, bo jednak traktowałam swoje zadanie poważnie i nie chciałam, żeby w książce, na której znajdzie się moje nazwisko, były błędy. Nie liczyłam na osobę z doświadczeniem, ale na kogoś, kto dopiero je zdobywa. Kiedy jednak przedstawiłam swoją propozycję na forum, poleciały gromy. Szczęśliwie udało mi się podobnymi argumentami jak Ty, Ewo, odeprzeć zarzuty o psucie rynku i brak szacunku, a dzięki temu poznałam przesympatyczną korektorkę, której później zleciłam tłumaczenie moich tekstów już odpłatnie. Dodam jeszcze, że nie była studentką, a osobą z doświadczeniem, którą przekonałam do projektu swoją postawą. (A być może też poziomem poprawności językowej moich odpowiedzi w internetowej dyskusji 😉 )

    1. Bardzo się cieszę, że trafiłaś na taką osobę. Traktuję to jako ogromny przywilej zawodu korektora – to, że można udzielać się w projektach charytatywnych. Twój przykład pokazuje, że takie zlecenia mogą też zaowocować w przyszłości ciekawymi współpracami 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *